Mania

To była pierwsza niedziela ferii 1985 roku. 27 stycznia. Poranek. Miasto zasypane śniegiem, jak zwykle pozostawało leniwe i szare. Typowo PRL-owskie klimaty. Ktoś wrócił z kościoła, ktoś się do niego wybierał. W kuchni szykowano obiad. W telewizji propagandowa nuda. Przednówek wolności, której nikt wtedy jeszcze nie przeczuwał.

 

Z perspektywy czasu Mania wydaje się postacią niemożliwą i nieprawdziwą. Nie wiem czy realną. Być może zbyt wyidealizowaną. Trudną do ujęcia także dla nas, którzy go znaliśmy. Bliżej lub dalej. Co było w nim takiego, że przyciągał do siebie ludzi. Co było w nim takiego, że dziewczyny się w nim podkochiwały? Co było takiego, że nadal go pamiętamy, wspominamy?

 

Pogodny, łagodny, lubiany przez wszystkich, którzy go znali. Szczupły, ładny chłopak w kraciastej koszuli flanelowej wyciągniętej na wierzch. Wszyscy go znali, wszyscy kojarzyli. Wyróżniał się w naszym szarym mieście. Starsi straszyli nim małe dzieci, wskazując go jako przykład narkomana i degenerata. Mania bowiem nosił długie włosy i koraliki na szyi.

 

Jego łagodność, naturalność i wrażliwość ujmowały każdego kto tylko z Manią miał styczność. Zdumiewające jak szybko i łatwo nawiązywał kontakt, zjednywał sobie ludzi. Różnych ludzi, także typów spod ciemnej gwiazdy. Z powodu swojego wyglądu miewał nieprzyjemności. Swego czasu zaczepili go miejscowi „watażkowie”. Nie podobały im się jego długie włosy, koraliki, wygląd. Przez chwilę powiało grozą. Ale Mania szybko załagodził sytuację. I… zyskał nowych kolegów. Co z tego, że o twardych sercach. Mania nie umiał dzielić ludzi. W jakiś naturalny sposób potrafił pogadać z każdym. Nie dało się go nie lubić.

 

Włosy postanowił zapuścić w szóstej klasie szkoły podstawowej. Bliska mu była ideologia ruchu hippie, choć wtedy niewiele na jej temat wiedzieliśmy. Kochaliśmy tylko jasną stronę hippisowskiej rewolty. Miłość, wolność, muzyka. Mania, choć tak jak każdy różnych rzeczy próbował, to pozostał wolny od wszelkich nałogów, używek, od całej ciemnej strony pacyfistycznego ruchu. Chyba zbytnio cenił wolność by zależeć od czegokolwiek.

 

Jego pasją byłą muzyka. Grał na perkusji. W słynnym klubie PSS Społem u Pana Bojara wraz z kolegami bębnił w różnych zespołach (kto dziś pamięta ich nazwy?). Miał do tego zacięcie. Chodził z pałeczkami i tłukł na czym tylko się dało. Czasami także na domowych garnkach swojej mamy. Miał specjalny zestaw domowych garnków, który imitował perkusję. Wszak posiadanie w tamtych czasach własnego instrumentu było rzadkością.

 

Uwielbiał „Bitelsów”. Mieszkał przy ulicy Lenina. Pierwszy blok, najbliżej dworca. Naprzeciwko najpierw liceum, a potem szkoły podstawowej numer 4, do której został przeniesiony w ramach reorganizacji z „Dwójki”. Pewnego dnia wraz ze swoimi kolegami z podwórka Pawłem, Tomkiem i Arturem postanowił dokonać małej lokalnej rewolucji. Planowali to od dłuższego czasu. Wreszcie im się udało. Zdobyli farbę i przemalowali nazwę ulicy z Lenina na Lennona. Nieświadomi politycznych konsekwencji. Wszak był to manifest młodzieńczej wolności niewiele mający wspólnego z wielką i ponurą polityką komunistycznych czasów. Nikt z uczestników tamtych wydarzeń nie pamięta dokładnie kto i kiedy dostrzegł ślady ich rewolty. Czy był to jeden z rodziców, czy skończyło się na niegroźnej milicyjnej interwencji. Wszyscy pamiętają za to, że trudno było zetrzeć napis „Lennona” z murów.

 

Przez wszystkie kolejne lata Lenina była zawsze dla nas ulicą Lennona. Ile razy przechodzę dzisiaj Kolejową, tyle razy myślę o tym, że na zawsze pozostanie dla mnie już ulicą Lennona. I wtedy przypomina mi się Mania.

 

Jego pasją była także piłka nożna. Ale Mania nie brylował w ataku, nie błyszczał w obronie. Mania kochał stać na bramce. Było w tym coś zupełnie irracjonalnego. Jakieś zacięcie, miłość. Grał na pozycji, na którą nikt przy zdrowych zmysłach się nie pchał. A Mania to uwielbiał. To było jego miejsce, jego żywioł. Nic dziwnego, że każdy chciał z nim grać w drużynie. A bronił naprawdę nieźle. Na tyle dobrze, że trenował w klubie Czarni Olecko.

 

Mieszkał w drugiej klatce, na samej górze. W małym jednopokojowym mieszkaniu. Z mamą. Mówił o niej Benia. Wszyscy tak na nią mówiliśmy. Czasami żartował sobie z niej, zawsze ciepło i życzliwie. Benia lubiła jego żarty. Mania bardzo szanował i bardzo kochał swoją matkę. Nie pamiętam, by kiedykolwiek powiedział o niej złe słowo. Dbał o nią, na tyle na ile mógł tak młody chłopak.

 

To ona znalazła go w wannie w tę feralną niedzielę 27 stycznia 1985. Próbowała go ocucić. Wkrótce sama straciła przytomność. Stężenie czadu było bardzo wysokie. Uratował ją Paweł, który akurat przyszedł po Manię i sąsiedzi z na przeciwka. Mani nie udało się już przywrócić do życia. Wcześniej wiele razy lokatorzy bloku przy ulicy Lenina zgłaszali kłopoty z instalacją gazową i kominową. Urzędnicy pozostawiali głusi na postulaty mieszkańców. Po śmierci Mani w bloku przeprowadzono gruntowny remont. Żaden z urzędników nie poniósł jednak konsekwencji swojego niedbalstwa. Ot, zdarzyło się. Nieszczęśliwy wypadek.

 

Wiele razy zastanawiałem się jak poradziłby sobie Mania w dzisiejszym świecie. Czy jego łagodność byłaby przeszkodą czy może zaletą. Obciąłby włosy, schował koraliki głęboko do szuflady, zakupiłby plazmę i zgrzewkę piwa na każdy dzień? Czy może dalej snułby się po obrzeżach życia robiąc dokładnie to, o czym marzył? Tego nie wiem, ale z całą pewnością wiem, że był on jedną z bardziej niezwykłych osobowości tamtych czasów w naszym mieście.

 

Andrzej „Mania” Mancewicz 1 kwietnia skończyłby 44 lata.

 

Komentarze
Więcej w Andrzej "Mania" Mancewicz, Ludzie, Oleckie Portrety
Andrzej Sobotko. Krótka historia jednego domu

Wracamy do wspomnień. W ostatnich tygodniach wiele mówiliśmy na temat historii. Poruszeni i zainspirowani "Różą" Wojciecha Smarzowskiego, choć nie tylko....

Zamknij