Oleckie Portrety. Wacław Klejmont. Romuald Wojnowski

Pierwszy tekst, z cyklu Oleckie Portrety, w którym będziemy prezentować sylwetki, wspomnienia, biografie, opowieści mieszkańców Olecka. Tych, którzy już odeszli i tych którzy są z nami nadal. By ocalić, co się da ze zbiorowej pamięci.

 

Dwa światy

 

Obróbka skrawaniem

 

„Znajomość z facetem zaczynam od jego książek” – przyznała, kiedyś moja przyjaciółka. Według niej, jeśli mężczyzna ma w swoim domu półki uginające się od książek, wart jest zainteresowania.

 

Olecko, Wacław Klejmont, HańczaW życiu Wacława Klejmonta książki były obecne niemal od początku. Jego niewielkie mieszkanie to swoista biblioteka z ilością woluminów, która mogłaby przyprawić o zawrót głowy niejednego humanistę. W dawnych czasach, gdy wszystko, także kultura, podlegało reglamentacji, w jedynej działającej w Olecku księgarni posiadał swoją osobną półeczkę, na którą odkładano mu rzadkie woluminy – „spod lady”. On miał przywilej kupowania wszystkiego. Bo książki kochał.

 

W dokumentach zapisano, urodził się 25 kwietnia 1947 roku. Ale to tylko urzędowa adnotacja, bo w rzeczywistości fakt ten miał miejsce kilka tygodni wcześniej – w samo południe, 6 kwietnia, w drugi dzień świąt Wielkiejnocy. Urodził się w domu, we wsi Hańcza, położonej i dziś i wtedy niemal na końcu świata. W rodzinie chłopskiej. Ojciec, Kazimierz Klejmont, matka, Jadwiga z domu Sowul. Stary dom, kryty strzechą. Wybudowany około 1860 roku. Z drewnianych bali, bez użycia choćby jednego gwoździa. Dom stoi do dziś i przez całe życie był ostoją i przystanią poety. Wracał tam często, czuł się tam szczęśliwy, tam odpoczywał. Nadal można tam znaleźć łóżko, na którym Wacław Klejmont się urodził.

 

Jego ojciec widział w nim swojego następcę. Chciał by syn przejął gospodarkę. Młody Wacław był silny, pracowity, sumienny i obowiązkowy. Szkołę podstawową ukończył w Błaskowiźnie. Później rodzice, chcąc zapewnić fach synowi wysłali go do Technikum Mechanicznego CZSP w Suwałkach. Porządna to była szkoła, solidna, w tamtych czasach elitarna. Młody Wacław miał fach w rękach – obróbka, skrawanie. I tak o sobie przez lata mówił – „Jestem obróbka, skrawanie”.

 

Ale młody Wacław książki lubił. Od małego. W wieku 13-14 lat wygrał konkurs ogłoszony przez „Świerszczyk”. Nagrodę osobiście wręczyła mu redaktor Zielińska, która wraz z mężem przyjechała do Hańczy z Warszawy. To był ewenement. W czasie sianokosów pomagał rodzicom. Stał na „wyskach” i odbierał snopki. Czasu jednak nie tracił. Gdy tylko wóz, po kolejną partię siana wyruszał, on do książek wracał, które miał z sobą na górze. Żył w innym świecie.

 

Dlatego, gdy już „obróbką skrawaniem” został postanowił studia skończyć. Polonistykę, w Gdańsku.

 

Jan Kowalski: 4,41

 

Stosy kronik, wypełnionych eleganckim, starannym i czytelnym pismem. Wszystko opisane, zanotowane. Imię i nazwisko, wynik. Nie tylko zwycięzców, ale wszystkich uczestników zawodów. Do tego krótkie, bardzo solidne komentarze. „Chyba jesteśmy szaleni, że porywamy się na organizację tak poważnej imprezy”. Z czasem własnoręczne adnotacje zastępują wycinki z gazet, zawierające wyniki, opisy. I tylko pod spodem jedno, dwu zdaniowy komentarz. Zapisy ostatnich 30-40 lat najważniejszych wydarzeń sportowych w mieście, które skrupulatnie przez wszystkie lata prowadził na własny użytek Romuald Wojnowski.

 

Olecko, Romuald WojnowskiZapewne niewiele osób wiedziało, że Romuald Wojnowski wszystko z kronikarską sumiennością zapisuje, notuje. 4 kwietnia 1986 rok, zawody sportowe z okazji…, wystartowało tylu i tylu uczestników. Kolejność, wyniki, czasem komentarz. Setki nazwisk, osiągnięć, porażek, wysiłków. Czy ktoś jeszcze pamięta jak szybko pobiegł w biegu na 1200 metrów w 1982 roku? Dziś ówcześni atleci zapewne mieli by kłopot z przebiegnięciem dystansu, który kiedyś pokonywali w niezłym tempie. Raczej jak przez mgłę pamiętają, że brali udział w zawodach. Może tamte wydarzenia zatarł czas. W kronikach prowadzonych przez Romualda Wojnowskiego mogą odnaleźć swoją młodość, mogą swym dzieciom pokazać, że kiedyś też byli silni i sprawni. Wszystko zapisane czarno na białym.

 

Romuald Krzysztof Wojnowski urodził się 12 stycznia 1950 roku w Wieliczkach. Jego ojciec pracował w urzędzie gminy. W Wieliczkach mały Romek chodził do przedszkola, ale zasłynął z tego, że często z niego uciekał. Szczególnie jak usłyszał Straż Pożarną. Biegł wtedy za wozem strażackim bez opamiętania po ulicy. Wielu przepowiadało mu świetlaną przyszłość w Straży Pożarnej. Nie dostrzegli, że to nie o Straż chodziło, a o ruch, bieg, sprawność fizyczną. Bo mały Romek od najmłodszych lat był żywym i wysportowanym dzieckiem. Do tego stopnia, że swego czasu wspiął się na masz na którym w Urzędzie Gminy przymocowane były flagi z okazji święta państwowego i… zawisł na jednej z flag. Na szczęście życzliwa ludność wielicka ojcu doniosła o wydarzeniu i młody Romek, bez turbacji z flagi został ściągnięty.

 

W 1956 państwo Wojnowscy przenieśli się do Olecka. Ojciec dostał awans, rodzina otrzymała mieszkanie na ulicy Kolejowej i osiadła na stałe w Olecku. Młody Romek dorastał, do szkół chodził i jako sportowiec bardzo się udzielał. Pod okiem Pana Żurowskiego jeździł na łyżwach, realizował się jako zawodnik w „Złotym krążku”. Poza tym biegał na nartach, uprawiał lekkoatletykę. Udzielał się jako sportowiec i jeździł na zawody jako reprezentant Polski.

 

Ukończył Liceum Ogólnokształcące w Olecku. Co 5 lat jego rocznik spotyka się na zjazdach absolwentów. Jednak tego lata tradycja została zakłócona. Choć ostatnie spotkanie odbyło się dwa lata wcześniej, to ze względu na stan zdrowia Romualda spotkanie odbyło się w tym roku. Przyjechało wiele osób, głównie dla niego. Na zdjęciu wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni, szczęśliwi. Jest lato, z fotografii emanuje ciepłem i radością. Jakby nie było choroby.

 

Bo powiem kobieto

 

Wacław Klejmont ani przez chwilę nie myślał o tym by wyemigrować ze swojej ukochanej suwalszczyzny. Choć miewał propozycje. Od przyjaciół z Otwocka. Innym razem proponowano mu stanowisko dyrektora szkoły, gdzieś nad morzem. Nie brał takich możliwości pod uwagę. Czuł się związany z rodziną, swoimi stronami. Po ukończeniu II Studium Nauczycielskiego w Białymstoku w 1968 roku trafił do szkoły podstawowej w Wiżajnach. Chciał jednak uczyć w szkole średniej. Dlatego w 1972 roku skorzystał z okazji i przeniósł się do Olecka. Najpierw jako wychowawca w internacie przy Zasadniczej Szkole Zawodowej. Na dobry początek.

 

Olecko, Wacław Klejmont, HańczaTam poznał swoją przyszłą żonę, Danutę. Ona została oddelegowana do pracy w internacie w zastępstwie chorej koleżanki. Przyjęła propozycję niechętnie. Licealistka, szczupła, w krótkiej spódniczce i rudym kabaciku – tak ją zapamiętał. Jej także wpadł w oko. Był inny. Z dłuższymi włosami, o oryginalnej urodzie, ujmującym usposobieniu. Przez pierwsze 3-4 miesiące chodzili na spacery, oglądali zachody słońca i nie mówili do siebie po imieniu. Ślub wzięli 21 czerwca 1975 roku, po blisko 3 latach narzeczeństwa.

 

1 września 1976 roku ówczesny dyrektor Technikum Rolniczego Stanisław Romotowski, dokonał swoistego transferu. Przekonał dyrektora ZSZ Zbigniewa Kisielskiego, aby ten oddał mu zdolnego polonistę. Tak też się stało. Wacław Klejmnot zaczął pracę w Technikum Rolniczym, gdzie wytrwał aż do emerytury.

 

W tym czasie młode małżeństwo Klejmontów mieszkało w niewielkim lokum – kawalerce, w bloku przy ulicy Zamkowej. W klatce obok, mieszkał Romuald Wojnowski. Wkrótce jednak państwo Klejmontowie przenieśli się pod nowy adres. Urodziła się córka Julia.

 

Wacław Klejmont miał swój świat. Żył literaturą. Nie miał głowy do domowych obowiązków. Nie zajmował się remontami, sprzątaniem. „Ty to masz problemy – mawiał do żony – brudne ściany, firankę trzeba uprać, a w książkach tyle mądrych słów jest zapisanych”. Często, gdy żona prosiła: „Wacław wynieś to, Wacław wynieś tamto”, podnosił się powoli i mówił „Wacław wynieś to, Wacław weź tamto, Wacław wynieś i przynieś, Wacław wynosi i przynosi, a czas ucieka”. Powolny, majestatyczny, nigdy nie podnosił głosu. Dużo pracował, brał nadgodziny, pisał recenzje, bo uważał, że musi zarobić na rodzinę. Żona nigdy nie martwiła się o rachunki. Dawał jej ogromne poczucie bezpieczeństwa.

 

Nie był wybredny jeśli chodzi o jedzenie. Miał jednak swoje ulubione potrawy. Gdy czasami przychodziła mu ochota na schabowego, mawiał do swojej żony: „Hmm, a u sąsiadów pachniało dzisiaj schabowym, w takiej panierce… i tłuszczyku smażonym”. I choć starali się unikać smażonych potraw, żona wiedziała, że mąż w ten sposób podpowiada jej, co chciałby zjeść.

 

Pisał w wolnych chwilach, nawet na przerwie, między lekcjami. Miał długopis, kartkę. Wykorzystywał każdy papierek. Czasami przychodził do żony do kuchni i czytał jej sentencje, fragmenty własnych utworów, czasami całe artykuły z prasy. Potrafił czytać i niezauważalnie wpleść swój własny komentarz w tekst. Interesował się polityką, choć jako człowiek słowa, mocno przeżywał, gdy politycy słowa brukali.

 

Być może dlatego w pewnym momencie wystartował w wyborach samorządowych. Początkowo odrzucił propozycję przyjaciół, by włączyć się aktywnie w działalność społeczną, ale po namowach żony, zgodził się kandydować. Bardzo przeżywał różne sytuacje w Radzie. Wkurzał go, sposób myślenia, postrzegania rzeczywistości przez niektórych kolegów. Często był niezrozumiany. Pewne rzeczy pojmował inaczej. Miał ostry język i bano się jego ripost. Ale był bardzo obowiązkowy, uczestniczył we wszystkich posiedzeniach Rady i poszczególnych komisji.

 

Ale jego żywiołem było słowo. Pisał fraszki, wiersze, eseje, recenzje. Był admiratorem słowa. Być może dlatego, choć wielokroć namawiany, także przez profesora Andrzeja Strumiłłę pozostał wierny poezji. Proza nie wymagała takiej dbałości o słowo. W czterech wersach mógł często wyrazić więcej niż na czterech stronach książki.

 

Suwalszczyznę kochał ponad wszystko. Potrafił o niej pięknie opowiadać i pisać. Każdą wolną chwilę małżonkowie spędzali w „Chacie Klejmontów”, czyli rodzinnym domu poety. Nie lubili dalekich wyjazdów, egzotycznych podróży. Najlepiej odpoczywali leniuchując na wsi.

 

Był silnym, mocnym i zdrowy człowiekiem. Zachorował po raz pierwszy blisko 7 lat wcześniej. Udało się. Kolejny nowotwór, to był drugi rzut. Tym razem diagnoza nie pozostawiała złudzeń. Doświadczenie choroby odbiło się w jego tekstach. Pojawił się motyw odchodzenia. Mówił o tym, rozmawiał. Porządkował swoje sprawy spadkowe związane z chatą w Hańczy. Przygotował własne epitafium. Napisał je własnoręcznie i przykleił żonie na kartce w jej książeczce. Z tyłu, na wewnętrznej stronie okładki. Dyskretnie.

 

Do swojej żony mówił czule „babo”, a jak się złościł, to żartobliwie jej groził: „Babo, bo powiem, kobieto” (słowo „kobieta” przez wiele wieków miało konotacje mocno pejoratywne). Zmarł w domu 13 maja 2011 roku.

 

Królowa sportu

 

Romuald Wojnowski choć także świata liznął i studia w Gdańsku pokończył do Olecka wrócił. Na początku lat 70 podjął pracę w Zasadniczej Szkole Zawodowej jako nauczyciel wychowania fizycznego. Zapewne nie spodziewał się, że będzie to jego pierwsza i zarazem ostatnia praca. Przez wszystkie te lata, ten najpierw nieopierzony młokos, a potem doświadczony trener i działacz wychował 270 medalistów mistrzostw województwa i 65 medalistów Mistrzostw Polski. Nikt nie potrafi jednak policzyć tych, których sportem zaraził.

 

Olecko, Romuald Wojnowski

 

Sport był jego pasją. Sportem żył. Nie umiał usiedzieć w miejscu, nie znosił niczego nie robić. Największą karą dla niego była bezczynność. Po pracy wracał do domu, jadł obiad i zaraz udawał się na treningi. Obozy, zawody, wyjazdy to był jego żywioł. Zapewne gdyby w tym samym momencie na świecie tlenu i sportu zabrakło w pierwszym rzędzie przejąłby się stratą sportu.

 

Nade wszystko ukochał lekkoatletykę. Potrafił godzinami śledzić zawody w telewizji. Niezależnie czy był w domu, czy szedł do córki, siadał przed telewizorem i oglądał przebieg rywalizacji. Nic się wtedy dla niego nie liczyło. Miał fenomenalną pamięć, imponował wiedzą. Znał wyniki, daty, nazwiska. W jego towarzystwie zawody można było oglądać bez fonii. Komentował o wiele lepiej, bardziej kompetentnie i ze zrozumieniem niż zawodowcy. Zawsze podkreślał, że lekkoatletyka jest królową sportu. Cenił ją wyżej niż piłkę nożną.

 

Ale kochał sport w ogóle. Potrafił wstać w nocy, by śledzić pojedynki bokserskie, uwielbiał siatkówkę, sporty zimowe. Miał mnóstwo kaset wideo i płyt CD z ponagrywanymi zawodami.

 

W 1980 roku wraz z grupą przyjaciół pojechał do Moskwy na Olimpiadę. Chciał na własne oczy zobaczyć to święto sportu. Siedział na trybunach, blisko miejsca gdzie odbywały się zawody w skoku o tyczce. Dopingował Kozakiewicza, gdy ten zdobywał złoty medal i prezentował światu swój słynny gest. Oprócz tego legendarnego już wyczynu zapamiętał także milicjantów i funkcjonariuszy OMON, którzy niewzruszeni stali tyłem do stadionu, bacznie obserwując trybuny. Wyglądali złowieszczo.

 

Często jeździł na różne zawody, konkursy. Rzadko bywał w domu. Gdy się ożenił, a na świecie pojawiły się dzieci, Marcin i Marta, niejednokrotnie zabierał je z sobą. Sport był ważnym elementem wychowania. Od małego uczył dzieci jazdy na nartach, na łyżwach, ale także wytrwałości, tego że nie należy się poddawać. Trud się opłacił, Marcin poszedł w ślady ojca. Został reprezentantem Polski w short tracku.

 

Pracował w szkole, prowadził sekcje, działał w klubie, organizował imprezy masowe: Oleckie Biegi Uliczne, Bieg ku słońcu, Olimpiada Milusińskich. W 1994 roku po raz pierwszy wystartował w wyborach samorządowych. Uzyskał najlepszy wynik. Znał wielu działaczy, trenerów, zawodników w całej Polsce. Chciał pomagać, wspierać, animować, wykorzystywać prywatne znajomości w Warszawie i Olsztynie. Lobbował, jeździł po fundusze, chciał by w mieście powstała jak najlepsza sportowa infrastruktura – stadion, hala sportowa. W 2006 roku został wiceprzewodniczącym Rady Miejskiej w Olecku. Funkcję tę pełnił do ostatnich dni. Uważał, że jak się czegoś człowiek podejmuje, to musi doprowadzić to do końca.

 

Lubił to co robił. Miał bardzo dobry kontakt z młodzieżą. Przez wszystkie lat pracy otrzymywał wiele sympatycznych dowodów pamięci. Kartek, z różnych stron Polski, pozdrowień, czy dedykacji. Na jego pogrzeb przyjechali jego wychowankowie z odległych części Polski.

 

Odpoczywał na urlopie. Wraz z żoną Bogusią wyjeżdżali nad polskie morze. Polubili to miejsce i tylko tam chcieli spędzać swój wolny czas. Wtedy był innym człowiekiem. Potrafił cały dzień spędzić na plaży. Siadał na leżaku, brał gazety, wybierał miejsce niezbyt nasłonecznione i odpoczywał. To był ten rzadki moment, gdy trwał w bezruchu, gdy nigdzie nie pędził, niczego nie musiał.

 

W liceum grał na perkusji w zespole bigbitowym, w młodości nosił długie włosy. Grał na gitarze, dość długo miał nawet instrument w domu. Śpiewał. Podobno ładnie. Lubił bawić się. Często podrywał towarzystwo do tańca. Nigdy nie odmawiał, gdy z okazji świąt poproszono go by przebrał się za Mikołaja. Lubił żartować, wchodząc do sklepu, jadąc samochodem. Często potrafił zatrzymać się w drodze by powiedzieć coś zabawnego. Uwielbiał kartacze teściowej.

 

Medale, wyróżnienia, podziękowania. Stosy pamiątkowych dyplomów, ordery, medale. W lutym 1999 roku Romuald Wojnowski odbiera z rąk prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego Złoty Krzyż Zasługi. Uroczystość odbyła się w Belwederze 26 lutego. Zasłużony dla Ruchu Olimpijskiego, Olecczanin Roku, Krzyż Odrodzenia Polski lista wyróżnień jest długa.

 

Nie miał w ogóle głowy do emerytury. Zrezygnował ledwie z kilku godzin zajęć. Chciał dalej działać i pracować. Wiadomość o chorobie spadła niespodziewanie. Najpierw był szok, niedowierzanie. Ale dość szybko otrząsnął się. Miał zawsze w sobie sportową siłę ducha. Nie chciał się poddawać. Nie raz było widać, że cierpi, że sporo go kosztuje twarda postawa wobec choroby. Nie miał jednak zamiaru się żalić, niechętnie o tym mówił na zewnątrz. Bardziej przejmował się rodziną, nie chciał by zbytnio zajmowała się jego chorobą, by się zbyt mocno przejmowała. Ale walczył. Zawziął się jak rasowy sportowiec. Do ostatniej chwili. Do samego końca. Zmarł 17 września 2011 roku.

 

Dwa przecinające się światy

 

Dwa różne światy, dwie różne biografie. Często oddalone, często się wzajemnie przecinające. Inne pasje. To samo intensywne zaangażowanie. Całym sobą. Bezkompromisowe. 25 lutego 2011 roku Wacław Klejmont odebrał medal „Zasłużony dla Olecka” w dowód uznania za szczególne dokonania na rzecz rozwoju i promocji Miasta. Pamiątkową uchwałę i medal wręczał Romuald Wojnowski.

 

Dziękuję rodzinom Wacława Klejmonta i Romualda Wojnowskiego za pomoc i czas. Zdjęcia pochodzą z archiwów rodzinnych.

Komentarze
Więcej w Oleckie Portrety, Olecko, Romuald Wojnowski, Wacław Klejmont
Co, gdzie, kiedy – przegląd wydarzeń nadchodzącego tygodnia

To specyficzny tydzień. Świąteczny, zadumany. Refleksyjny. Jednak, gdy wszyscy, mamy nadzieję, szczęśliwie wrócicie do domów, do pracy, do spraw codziennych...

Zamknij