Przedsławie: Low Roar

Lubimy muzykę. Filmy i książki też. I teatr. Lubimy kulturę. Mazury i Olecko. Kartacze, sękacze, babkę ziemniaczaną. Dlaczego więc tak dużo o muzyce piszemy? Nie wiemy. Może dlatego, że wszyscy w redakcji słuchamy i czasami nawet się wymieniamy, co ciekawszymi odkryciami. Dlatego postanowiliśmy rozpocząć nowy cykl. Leksykon Sław (Przyszłych) czyli Przedsławie. Nie będzie w nim miejsca na Coldplay, Red Hot Chili Peppers, czy R.E.M. Za to poczytacie o zespołach, które grają, czasami nawet pięknie, ale w żadnym radiu ich nie usłyszycie.

 

Dziś przed wami Low Roar. Zespół. Nominalnie, bo formalnie to jednoosobowy projekt niejakiego Ryana Josepha Karazija, który grzecznie poprosił kilku muzyków by towarzyszyli mu na jego płycie. Ryan urodził się za wielką wodą, tam dorastał i dojrzewał. Swoją karierę zaczynał w zespole Audrey Sessions, jako wokalista. Grupa nagrała EP-kę i nawet album, ale świata na kolana swym dziełem nie powaliła. Nieco zdegustowany tym faktem Ryan opuścił więc rodzinne strony i udał się do… Reykjaviku. To, rzecz jasna zmieniło jego życie, bo trafić do stolicy najbardziej zakręconej muzyki na świecie oznacza jedno – nowe, świeże pomysły. W Islandii muzyk poznał kilku tubylców (którzy jak powszechnie wiadomo grają na wszystkim i wszędzie), skrzyknął kolegów i tak powstał Low Roar.

 

Niezależnie od tego, kto towarzyszy Ryanowi na jego debiutanckiej płycie (zatytułowanej „Low Roar”), która ukazała się w pierwszych dniach listopada, znajdziemy na niej 12 absolutnie autorskich kompozycji Karazija. Pięknych i delikatnych. Artysta używa niezbyt skomplikowanych środków. Dominująca jest subtelna, głównie akustycznie nastrojona gitara, sporo nienachalnej i niezbędnej elektroniki w tle, sekcja smyczkowa, gdzieniegdzie bardzo „schowane pianino”, klawisze i drobne elementy „przeszkadzajkowe” typu harmonijka, dzwonki itp. Co ciekawe nie znajdziemy w tej muzyce perkusji czy basu – jednym słowem pulsującej sekcji. Melodie subtelne, zamglone. Muzyka klimatyczna, pełna melancholii, refleksji, ale nie smutku. Mnóstwo na tej płycie pięknych i surowych niczym islandzkie pejzaże tematów jak chociażby „Patience”, „Friends Make Garbage”, „Rolling Over” czy zamykający płytę najdłuższy „Tonight, Tonight, Tonight”, który wyłania się z mroku niczym post-rockowa symfonia, a kończy elektronicznym zgrzytem.

 

Oczywiście Karazija nie odkrywa Ameryki, czy raczej rzec by należało Islandii. Płytę składa z nut dobrze znanych. Jak gitara, to proste chwyty i melodie a la Simone & Garfunkel, jak elektronika, to z nawiązaniem do Toma Yorka, jak alternatywa to Radiohead, jak post-rock to Sigur Rós i islandzkie granie. Ale jest w jego muzyce subtelność tak subtelna, że unosi ją wysoko i sprawia, że trudno się od tej płyty uwolnić. Świetna opowieść na wieczory. Wszelakie, od pory roku niezależne. Dla tych co kochają muzykę niewidoczną, bardzo mglistą i zwiewną. Choć prawdziwie po męsku piękną.

 

Nie wiadomo jaką przyszłość czeka Ryana Josepha Karazija, czy kolejne nieprzychylne recenzje nie wywieją go w inne regiony świata i tam nie skleci równie pięknych opowieści. Może tak byłoby dla muzyki lepiej. Jednak młodzieniec to zdecydowanie wrażliwy, utalentowany, który tworzy melodie tak oryginalne, że wcale nas nie zdziwi, gdy w dobie internetu jego muzyka porwie tłumy i uczyni go nieznośnie rozpoznawalnym. Tym bardziej, że każdy kto tylko wnikliwie poszuka znajdzie ją w internecie. A potem raczej będzie słuchać i słuchać…

 

Low Roar “Low Roar” 1 listopada 2011

 

http://www.facebook.com/lowroar.music

 

 

Komentarze