Natalia Przybysz: Czuję w sobie Afrykę

Z Natalią Przybysz udało mi się porozmawiać zaraz po jej koncercie w ramach XXXII „Sztamy”. Była bardzo przejęta i mocno zestresowana. Cały czas nie mogła sobie wybaczyć, tego że zapomniała nut. Na szczęście dla nas, publiczności, zagrała subtelny, pełen „czarnych” emocji koncert, w którym pokazał skalę swoich wokalnych możliwości. I tylko to było naprawdę ważne. Ponieważ Natalia „przywiozła” do Olecka siebie, w najbardziej surowym i jednocześnie najbardziej intymnym i pięknym wydaniu zadawanie pytań o przyszłość i przeszłość Sistars wydawała się niestosowne. Zapewne jeszcze wiele razy zdąży o tym w różnych mediach opowiedzieć.

 

Redkacja iolecko.com: To jest absolutny debiut projektu, który zaprezentowałaś nam dzisiaj?

 

Natalia Przybysz: Tak. Zdecydowanie. Marzyłam o tym. Marzyłam, od dawna, bardzo często. Chciałam śpiewać i mieć przestrzeń, po to by móc jak najwięcej obserwować swój własny głos i żeby móc wykonywać swoje najbardziej ulubione, ale i wymagające, będące sporym wyzwaniem piosenki

 

Czy to jest trochę podróż sentymentalna?

 

Tak, trochę tak, dlatego że wiele kawałków znam „od zawsze”. Siedzą we mnie od dzieciństwa, ale też sporo jest w moim programie rzeczy, które moglibyśmy nazwać futurystycznymi. Na przykład Giorgia Anne Muldrow. Ona jest dla mnie artystką szaloną i niezwykłą. Dlatego stwierdziłam, że zaśpiewam jej piosenkę. Tak czy inaczej taki koncert to dla mnie ogromne wyzwanie. Kiedyś, dla mnie, takim wyzwaniem było, na koniec koncertu zaśpiewać jeden utwór (trwający zazwyczaj 12 minut) z towarzyszeniem fortepianu. Ale jak zobaczyłam, że daję radę, że to wytrzymałam, że potrafiłam to zrobić, to chciałam więcej – poczuć swoją własną siłę. Stoję na scenie, niemal sama i jestem w stanie pociągnąć cały koncert.

 

Nie wiem jak będzie dalej, ale dziś obserwując Cię na scenie z towarzyszeniem fortepianu, widziałem, że Ty miałaś całą resztę muzyki w sobie. Próbowałaś ją wyśpiewać. Ona była w tobie, w twoich gestach, ruchach. Czy tak jest, że słyszysz ją „z tyłu”?

 

Tak, tak trochę tak jest. Słyszę, jakby to mogło brzmieć z zespołem. Jednak teraz, gdy weszłam w ten projekt, gdy występuję tylko z Mariuszem, to chyba zrozumiałam, że nie powinnam tak mocno żyć w wyobraźni. Powinnam bardziej słuchać tej ciszy, która jest faktycznie wokół nas, wokół mnie. Powinnam słuchać tego fortepianu. Muszę iść w tę stronę. To jest niełatwe, bo jak się gra wiele lat z zespołem, to ma się sporo nawyków. Dziś na przykład, usłyszałam maszynę, która wytwarzała dym. Przez chwilę zdawało mi się, że to hi-hat (talerze perkusyjne, przyp. red) z miotełką… Taki miły dźwięk. Pomyślałam sobie o jak fajnie „wchodzi” perkusja. A za chwilę refleksja – nie wchodzi… nie weszła… Przede mną ludzie, a za mną nie ma muzyków. Musiałam doświadczyć tego, że to jest wszystko. Ta forma jest więc dla mnie dużym wyzwaniem. Ale wiem, że za takim wyzwaniem jest jakiś rozwój.

 

Mnie się jednak podobało, że ta muzyka jest w Tobie, bo to przekładało się na twój głos. Było w nim słychać wiele rzeczy. Chociażby właśnie ów zespół, którego de facto nie było. Ciekaw jestem jak to zabrzmi, gdy już się oswoisz, że masz tylko fortepian i ciszę. Podejrzewam, że będziesz wtedy inaczej śpiewała. Chciałabyś tak śpiewać?

 

Tak, zdecydowanie. To jest jak odcukrzenie się. Gra z zespołem jest jak potrawa z wszystkimi przyprawami świata. Ale jak przechodzimy przez taki detox, to nagle proste jedzenie zaczyna nam inaczej smakować. Nie wyobrażamy sobie, że to by było dobre z ketchupem. Nie, nie, to jest dobre takie jakie jest. Surowość ma swój niepowtarzalny smak. Trzeba inaczej do niej podejść i inaczej się nią „jarać”. Wydaje mi się, że ja dziś za dużo śpiewałam i za bardzo malowniczo. Niektórym się to podoba, ale z mojej perspektywy wygląda to, tak, że chce iść w większą surowość. Ale pojawia się we mnie panika i przeświadczenie, że ja sobie muszę „nadprodukować” zespół, resztę instrumentów i całą historię opowiedzieć publiczności. Żebym sama uwierzyła, że oni, czyli zespół, tu jest. Jak w zaczarowany ołówku, dorysowuję sobie to, czego nie ma. Ale ja chcę żeby było surowo.

 

Teraz czas na prezentację tego materiału w czasie koncertów w Polsce?

 

Raczej tak. Chciałabym trochę pojeździć z tym materiałem. Ale oprócz tego cały czas gram koncerty z moimi zespołami. Z Natu Funk – to jest taki bardzo imprezowy zespół, oczywiście w pełnym składzie, z muzykami – no i cały czas z Natu promuję moją ostatnią płytę.

 

A czy może skończyć się tak, że z tego projektu wykluje się nowa płyta?

 

Nie wiem. Ale już nam przychodzą jakieś pomysły do głowy… Może, no może… Ale na razie muszę się odnaleźć i poczuć pewnie w tym co obecnie robię. Chcę by to było coś więcej niż tylko fakt, że jest inny skład.

 

Skąd u ciebie zamiłowanie do „czarnej muzyki”?

 

Moi rodzice słuchali bardzo dużo jazzu, gospel. Wyniosłam więc to z domu. Ale jak miałem 10 lat to wraz z siostrą trafiłyśmy na warsztaty Hannibala Meansa. I on na pierwszych zajęciach zapytał, kto z uczestników planuje być zawodowcem. Obie z siostrą podniosłyśmy ręce. Przez rok uczęszczałyśmy na warsztaty, a Hannibal Means do dziś jest moim nauczycielem. On na stałe mieszka w Wiedniu, choć pochodzi z Ameryki, z Californii. Jest czarnoskóry, śpiewał z Niną Simone, koncertował  z nią w Europie. Wywodzi się z tradycji spirituals & gospel, a jednocześnie czerpie z dorobku Indian Cherokee, ponieważ jego babcia była z tego plemienia.

 

Moja znajoma, która słucha głównie „czarnej muzyki” powiedziała mi, że z pewnością w poprzednim wcieleniu była Murzynem. Innego wytłumaczenia według niej nie ma.

 

Generalnie jestem agnostykiem. Nie mam jednej wiary, którą wyznaję. Podobają mi się pewne koncepcje jako bajki, które można sobie przedstawić i akurat reinkarnację mogłabym zaakceptować. Czasami kiedy sobie myślę, czy mogłam już kiedyś tutaj być, to na pewno czuję w sobie afrykańskie korzenie. Mimo to po raz kolejny nie pojechałam do Afryki. Za to niedługo jadę do Indii. Ale na pewno Czarny Ląd kiedyś odwiedzę. Mam nauczycielkę tańca, która jeździ tam cały czas i uczy mnie tańców z Gwinei. Czuję w sobie Afrykę.

 

Czy jesteś kobietą renesansu, bo jak przeczytałem, jak wiele rzeczy robisz i robiłaś. Sięgasz po różne rzeczy, śpiewasz, grasz, malujesz. Maturę robiłaś w Stanach…

 

Tak, w stanie Iowa. Dlatego mam akcent Johna Wayne’a. A malowanie… Nasz mama jest z wykształcenia plastyczką, po ASP i zawsze dbała o rozwój naszej wrażliwości. W dzieciństwie organizowała nam plenery, wyjazdy do Kazimierza. Uczyła nas co to perspektywa i takie tam. Ale teraz maluję bardziej dla siebie. Za to moja siostra bardzo aktywnie zajęła się za grafiką. Zrobiła sobie okładkę i teledysk. Ja lubię sztukę i chyba tyle… Nic więcej…

 

Komentarze
Więcej w kultura, muzyka, Natalia Przybysz, Olecko, ROK, Sztama, Sztama 2011
Czarni Olecko wreszcie zwycięzcy

Nareszcie. Co prawda za oknem pogoda mocno jesienna, ale Czarni rozpoczęli już wiosenną rundę rewanżową. I jak tu nie wierzyć,...

Zamknij