Dziś początek astronomicznej jesieni. A to oznacza, że za rok o tej porze trwać będzie przedwyborcza gorączka. Nie znamy jeszcze dokładnej daty, ale o ile nie wydarzy się nic nieprzewidywalnego to jesienią 2014 roku po raz kolejny pójdziemy do urny by oddać głos w wyborach samorządowych. W szranki staną kandydaci na rad gminnych i powiatowych. Wybierzemy także Burmistrza.
Przeprowadzona przez rząd Jerzego Buzka reforma administracyjna w 1999 roku miała przybliżyć władzę lokalnym społecznościom. Dokonano decentralizacji. Zmniejszono rolę wojewody, przekazano więcej kompetencji lokalnym samorządom. W myśl modnej wówczas maksymy samorządy otrzymały wędkę, by mogły same dokonać połowu. Co złowiły to ich. Wraz z reformą dokonano także zmian w ordynacji wyborczej. W gminach nie będących miastami na prawach powiatu obowiązuje ordynacja większościowa, a miastach na prawach powiatu system proporcjonalny, który preferuje bloki wyborcze i ugrupowania (głównie duże). Zarówno radnym, burmistrzem, prezydentem miasta, starostą można być dowolną ilość razy. Radę i włodarzy (poza rzecz jasna starostą) można odwołać w referendum. To jedno z najważniejszych narzędzi demokracji bezpośredniej. Warunek – trzeba zebrać odpowiednią ilość podpisów (10% uprawnionych do głosowania mieszkańców gminy lub powiatu), a wynik referendum jest wiążący, gdy weźmie w nim udział nie mniej niż 3/5 liczby biorących udział w wyborze odwoływanego organu. Na papierze wszystko wyglądało znakomicie. Miało być lepiej, a reformę administracyjną odtrąbiono jako sukces. Podobnie jak reformę edukacji, służby zdrowia i emerytalną.
W lipcu tego roku ogólnopolskie media ekscytowały się wyborami Prezydenta Miasta Elbląga. Wcześniej mieszkańcy zdecydowali o odwołaniu dotychczasowego włodarza, polityka PO Grzegorza Nowaczyka. Z pewnością wielu mieszkańców Olecka podczas zmagań w czasie “Bitwy na głosy” z zazdrością obserwowało jak ówczesny Prezydenta Elbląga zaangażował się w poparcie dla drużyny Ryszarda Rynkowskiego. Potrafił zmobilizować mieszkańców do głosowania (jak, to już inna sprawa). Nie pomogło. Rok później Grzegorz Nowaczyk stracił poparcie swoich wyborców. Okazało się, że bardzo szybko po wyborze na stanowisko (a była to pierwsza kadencja) zapomniał, że funkcja prezydenta miasta jest przede wszystkim służebna. Mieszkańcy zarzucali swojemu gospodarzowi arogancję, nieumiejętność komunikowania się ze społeczeństwem, nepotyzm, bałagan komunikacyjny. Nie bez znaczenia był też drastyczny wzrost czynszów komunalnych. Władza tkwiła w przekonaniu, że jest niepokonana. W kwietniu tego roku boleśnie się przekonała jak się myliła.
Mieszkańcy poczuli gniew, skorzystali ze swoich uprawnień. Odwołali nie tylko prezydenta, ale także radę miasta. Wcześniej podobnie zareagowali bytomianie. Szykowały się kolejne referenda, w tym najbardziej spektakularne w stolicy. W tym czasie urzędnicy kancelarii Prezydenta RP w pocie czoła pracowali nad projektem nowelizacji ustawy, która zakładał że referendum będzie ważne wtedy, gdy weźmie w nim udział co najmniej tyle samo głosujących co w czasie wyborów do rady miejskiej lub na Burmistrza. Jeśli projekt przejdzie może to oznaczać praktycznie nieodwoływalność władz miejskich.
W drugiej turze wyborów prezydenckich w Elblągu, która odbyła się na początku lipca tego roku rozgorzała walka pomiędzy kandydatką PO a kandydatem PiS. Media emocjonowały się tym wydarzeniem. Telewizja, radio, prasa na bieżąco relacjonowały przebieg głosowania. Wszyscy ekscytowali się pojedynkiem pomiędzy dwiema najważniejszymi siłami politycznymi w Polsce. W licznych powyborczych komentarzach analizowano wyniki i przepowiadano polityczną przyszłość zarówno przegranym jak i zwycięzcom. Nikt się tylko nie zająknął na temat mieszkańców Elbląga. Ich gniew, ich złość, ich opór nie miały żadnego znaczenia. Nikt nie zastanowił się jak wynik wyborów wpłynie na jakość ich życia. Elbląg stał się poligonem wielkiej politycznej walki, istotnej z perspektywy Warszawy, kompletnie bez znaczenia z perspektywy mieszkańców miasta. Oni głosowali dla siebie. Nie dla Jarosława Kaczyńskiego, Donalda Tuska, nie dla TVN, “Gazety Wyborczej” czy “Polityki”. Wybory w Elblągu pokazały jak bardzo papierowa deklaratywność rozmija się z codziennością. To była bolesna porażka demokracji samorządowej. Kolejna, niestety nie ostatnia.
Burmistrz miasta z definicji jest jednoosobowym organem wykonawczym, a starosta przewodniczącym zarządu powiatu zresztą przez tenże zarząd do tej funkcji desygnowany. Tyle definicje. Zarówno burmistrz, starosta, ale także rada miejska i powiatowa są najbliższą mieszkańcom władzą. To zazwyczaj nasi sąsiedzi, bliżsi lub dalsi znajomi – swojacy. Powierzamy im władzę bo im ufamy, wierzymy że będą mądrze i roztropnie rządzić. To jednak nie oni są naszymi szefami, ale my ich. To nie my służymy władzy samorządowej, ale ona nam.
Reforma samorządowa jest porażką nie dlatego, że jak to powiedział jeden z urzędników Prezydenta RP, niezbyt roztropnie wybieramy władze i potem narażamy państwo na koszty związane z referendum, ale dlatego że nie zmieniła ona panujących od lat stosunków pomiędzy władzą a społecznością lokalną. Nadal jako społeczeństwo dla urzędów i urzędników pozostajemy petentami, czyli osobami przychodzącymi “po prośbie”. Urzędy i urzędnicy prawie zawsze mają rację, prawie zawsze wiedzą lepiej i decydują za nas. Tymczasem urzędnicy podobnie jak władze miejskie pełnią rolę służebną i z założenia mają dbać o interesy państwa i indywidualnych obywateli. Powinni pomagać, informować, wyjaśniać.
Reforma samorządowa miała przede wszystkim obudzić w nas ducha innowacji – pobudzić do działania, aktywności. Skoro władza ma być bliżej mieszkańców, to mieszkańcy są też bliżej władzy mogą inspirować, inicjować, podsuwać pomysły. To miała być swoista synergia. Wszyscy dostaliśmy wędkę więc łowimy razem. Według twórców reformy nasi włodarze nie tylko powinni administrować, zarządzać, ale przede wszystkim pobudzać lokalne grupy do aktywności, działania, wspierać inicjatywy, które miały za zadanie rozwijać daną społeczność. Bo im bardziej innowacyjna społeczność, tym miasto czy gmina bogatsze. To mieszkańcy najlepiej znają potrzeby swojego miasta, to lokalni działacze, przedsiębiorcy, twórcy, aktywiści potrafią najlepiej wykorzystać atuty regionu. Burmistrz, prezydent miasta nie miał pełnić funkcji dawnych I sekretarzy, czy nie daj Boże oświeconych władców. Powinien być katalizatorem, który uaktywni najbardziej twórcze jednostki lokalnych społeczności, wykorzysta ich potencjał z korzyścią dla mieszkańców gminy czy powiatu.
To jednak tylko piękna teoria, o której dzisiaj nikt nie pamięta i która pojawia się jedynie w deklaracjach przedwyborczych lub od czasu do czasu w przemówieniach. Zamiast gospodarzy miast skorelowanych z silnymi lokalnymi społecznościami, które kipią energią i eksplodują pomysłami mamy włodarzy, którzy zarządzają nami ex cathedra. Władza nadal komunikuje swoje decyzje. Rzadko kiedy tłumaczy, pyta, rozmawia. Jeśli już, to tylko w wtedy, gdy jest to wymagane przez ustawę, uchwałę. Władza nie wierzy we własne społeczeństwo, choć deklaruje inaczej, choć to społeczeństwo władzę im powierzyło. Bez społeczeństwa władza nie mogłaby być tam, gdzie jest. Nikt o tym jednak nie pamięta. Nawet społeczeństwo.
Problem w tym, że nie jest to do końca wina władzy, ale także systemu. Tak zostało to “zaprogramowane” przez twórców reformy. Prawdę powiedziawszy trzeba nie lada talentu by nie oprzeć się pokusie i przeciwstawić się schematowi, który obowiązuje wszędzie – w Olecku, Gołdapi, Ełku. Przykład tych ostatnich dwóch miast wydaje się najbardziej jaskrawy, ale o tym przy innej okazji. W większych miastach jest jeszcze gorzej – lokalne wybory stają się zażartym polem politycznej walki. Nie głosuje się na ludzi, na sąsiadów, znajomych, rodzinę, ale na partię. Nie ważne, kto sobą co reprezentuje. Sam, w pojedynkę nie ma szans. Musi “przytulić się” do którejś z partii, a potem realizować założenia swoich partyjnych szefów, zamiast pomysły mieszkańców. Jak się to ma do idei samorządności, która zakłada, że powierzamy władzę tym, których znamy, którym ufamy, którzy są najbliżej?
Samorządy zamiast tworzyć własne struktury komunikacji pomiędzy władzą, a społeczeństwem przejęły niestety schematy obowiązujące na wyższym szczeblu. Władza (centralna i nie tylko) w ostatnich latach coraz bardziej staje się oderwana od problemów zwykłych ludzi i w swoim głębokim przekonaniu nieomylności wykazuje się dużą dawką arogancji. Ten niepokojący trend przyczynia się do ogromnych podziałów. Ludzie przestali władzy ufać, przestali chcieć, przestali się angażować. Świadczy o tym frekwencja. Niepokojące jest już to, że w wyborach parlamentarnych bierze udział mniej niż połowa społeczeństwa, ale w wyborach samorządowych taki wynik należy uznać za kompromitację i porażkę idei samorządności. Czas najwyższy przestać zwalać winę tylko na społeczeństwo.
Dlaczego o tym wszystkim piszemy? Bo dziś jest początek astronomicznej jesieni, a to oznacza, że za rok staniemy przed kolejną szansą wzięcia spraw w swoje ręce. Najbliższe 12 miesięcy z pewnością przyniesie nam wiele ciekawych wydarzeń, deklaracji i obietnic. Z pewnością władza nie zapomni o igrzyskach i zafunduje efektowne fajerwerki. Z pewnością powstaną nowe sojusze, koalicje. Jesteśmy pewni, że w zaciszach gabinetów i domów wykuwają się nowe marketingowe chwyty. Nie dajmy się jednak zwieść. Nadal ufamy, że wybory samorządowe są szansą dla nas, mieszkańców Olecka. Może to naiwne, ale wierzymy że w mieście i w mieszkańcach jest spory, uśpiony potencjał. Znacznie większy niż jest potrzebny do budowania obwodnic czy hal sportowych. W tym upatrujemy szansę. Przez najbliższych 12 miesięcy bacznie będziemy przyglądać się wszystkim, którzy pojawią się na listach wyborczych za rok. Zapytamy ich nie w jaki sposób chcą wybudować kolejny obiekt, czy wyremontować kolejną ulicę, bo to w czasach unijnych dotacji wymaga “jedynie” sprawnego zarządzania i dużej cierpliwości, ale o konkretne pomysły, wizje. Chcemy wiedzieć czym Olecko ma być za 5, 10 czy 20 lat. Czy warto w mieście zostać, czy lepiej z niego wyjechać. Zapytamy także jak przyszli kandydaci będą komunikować się ze swoimi wyborcami, jak będą ich aktywizować, słuchać, z nimi rozmawiać. Wiele jest w tej kwestii do zrobienia, bo przez ostatnie lata mocno ten najważniejszy element samorządności zaniedbano. 12 miesięcy to naprawdę niewiele czasu, by dokładanie wysłuchać tego, co chcą nam powiedzieć przyszli kandydaci. Mamy nadzieję, że tyle czasu wystarczy, byśmy wzajemnie nauczyli się słuchać i rozmawiać. Oby.