Zygmunt Łoś: To był piekielnie smutny czas
Dziś wspominamy 30 rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Nie jesteśmy zwolennikami przewlekłych celebracji i nadętych akademii ku czci, ale uważamy, że pamięć jest ważnym elementem naszej świadomości. Dlatego 30 lat po dekrecie Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego przypominamy o wydarzaniach, które miały miejsce w Olecku w tamtym okresie. Uznaliśmy, że najlepiej o tym, co się wtedy wydarzyło opowie nam Zygmunt Łoś, pierwszy internowany w naszym mieście. To jest wyraz naszego szacunku dla wszystkich tych, którzy w tamtym czasie mniej lub bardziej skutecznie walczyli o lepszą Polskę. Nie jesteśmy bałwochwalczymi wielbicielami obecnego systemu, ale nie mamy żadnego sentymentu do komunizmu. Dziękujemy.
Przykro nam także, że nasze samorządowe władze, tak chętne do organizowania i uczestniczenia we wszelkiego rodzaju akademiach z długaśnymi przemówieniami zapomniały dziś o uczestnikach tamtych wydarzeń. Nie trzeba było wiele, wystarczyło zaprosić kilka osób na uroczystą sesję, na kawę, na małe spotkanie, żeby zaznaczyć, że między innymi dzięki tym ludziom możemy dziś naszym miastem zarządzać sami, bez partyjnego nadzoru.
redakcja iOlecko.com: Czy pamięta Pan noc z 12 na 13 grudnia?
Zygmunt Łoś: Nie wiem czy moja opowieść dziś kogokolwiek zainteresuje, bo wiele razy o tym wspominałem, a ludzi mało już stan wojenny obchodzi. Ale oczywiście pamiętam tamtą noc. Zostałem internowany zaraz po północy, jako pierwszy i jedyny w tę noc w Olecku. Następne osoby internowano w kolejnych dniach. A dwóch moich kolegów aresztowano w maju 1982 roku. Nie spałem jeszcze, gdy usłyszałem, że ktoś puka. Otworzyłem i okazało się, że za drzwiami stoi 5 milicjantów i jeden esbek. Żeby było śmieszniej dobrze znałem owego esbeka. To był były nauczyciel, który jak wielu pedagogów w tamtych latach, poszedł do pracy w służbach bezpieczeństwa ze względów finansowych. Milicjantów też znałem. Oni byli przecież z Olecka, z komisariatu oddalonego od mojego domu 100-150 metrów. Kilku z nich kiedyś uczyłem. Co zrobić, tak to zostało przez ówczesne władze zaplanowane i każdy dostał odpowiednią rolę do odegrania w tym dramacie. Niemniej dobrze, że otworzyłem drzwi, bo oni przyszli z łomikiem. Zapewne gdybym nie otworzył, to oni wtedy za pomocą tego łomu wyważyliby drzwi. Nie warto było stawiać żadnego oporu. Zresztą nigdy tego nie zamierzałem. Byłem przekonany, że przyszli jak to często się w tamtym czasie zdarzało, na rewizję, przeszukanie, żeby zabrać materiały związkowe. Grzecznie im powiedziałem, że domyślam się o co im chodzi. Poinformowałem, że moje wszystkie materiały związkowe leżą na stole, na gromadzie, bo akurat pokazywałem je kolegom. Wtedy miałem olbrzymią kolekcję znaczków solidarnościowych, które kupowałem w całej Polsce, także w czasie pierwszego zjazdu Solidarności. I oni wszystkie te materiały, znaczki i moje solidarnościowe pamiątki zapakowali do walizki. Przejrzeli całe mieszkanie, kazali nawet otworzyć piwnicę. Byłem przekonany, że na tym się skończy, ale okazało się, że mam udać się z nimi na komendę.
A znaczki Pan odzyskał? Oddano je Panu?
Dobre pytanie. Nie, nie odzyskałem znaczków. Niczego nie odzyskałem. Zaraz po przemianach ustrojowych, po Okrągłym Stole, pisałem długo i uporczywie do generała Kiszczaka i do innych najwyższych urzędów z prośbą o przekazanie mi moich rzeczy. W końcu otrzymałem pismo z Urzędu Ochrony Państwa, że wyrażają nadzieję, że w przyszłości uda się ustalić jakieś zasady rekompensaty. I na tym się skończyło. Niestety nigdy nowa Rzeczpospolita nie ustaliła zasad rekompensaty za zabrane rzeczy. Nigdy tych rzeczy nie znaleziono i mi ich nie oddano. Mniej więcej 3 lata temu zostałem poinformowany, że mogę się sądzić i wytoczyć proces cywilny. Uznałem takie rozwiązanie za bezsensowne. Wartość pamiątkowa tamtych materiałów była olbrzymia, ale wartość materialna znacząco niższa. Choć zapewne, gdyby wszystko zsumować to wydałem na te materiały dwukrotność lub trzykrotność pensji.
Ale co tam pamiątki. Dopiero w 2008 roku, a więc trzy lata temu przedstawiciel nowych polskich władz spisał moje zeznania na temat stanu wojennego. Zostałem poproszony oficjalnie o złożenie zeznań. To wielkie spóźnienie.
A jak Pan sądzi, dlaczego Pan był pierwszy na liście, dlaczego Pana internowano zaraz po północy? Czy ze względu na to, że był Pana delegatem na zjazd Solidarności?
Nigdy nie poznamy wszystkich przesłanek jakimi kierowała się służba bezpieczeństwa jeśli chodzi o listę osób internowanych. To prawda, zostałem jednym z 6 delegatów z województwa suwalskiego na I Zjazd Solidarności. Dobrze, że z Olecka ktoś na zjazd w ogóle pojechał, bo nie wszystkie miasta powiatowe miały swoich reprezentantów. Ale jeśli chodzi o mnie, to muszę przyznać, że moje kłopoty ze służbą bezpieczeństwa zaczęły się już na początku lat 70. Wtedy niektóre moje wystąpienia publiczne, szczególnie na konferencjach nauczycielskich władzy ludowej bardzo się nie podobały. Na wiele lat przed Solidarnością byłem wzywany przez SB na pogawędki, przesłuchiwany, zastraszany. Ale to jest długa historia. Wracając do pytania muszę przyznać, że odpowiedź na nie jest niezwykle skomplikowana. Przez wiele długich nocy, siedząc w celi, dyskutowaliśmy na ten temat. Doszliśmy do wniosku, że być może jedną, choć nie jedyną z przesłanek jakimi się kierowała władza internując te, a nie inne osoby, był autorytet, którym wedle ich rozeznania owe osoby cieszyły się w swoim środowisku. Chodziło o to, by te osoby nie tworzyły struktur, nie namawiały do działań itp. Okazało się bowiem, że niektórzy tak zwani „krzykacze” nie zostali internowani. Nic zresztą dziwnego, bowiem niektórzy, podkreślam niektórzy „krzykacze” pracowali dla tamtej strony, co stało się jasne w czasach stanu wojennego. Pamiętam, trzy dni przed stanem wojennym jeden z takich lokalnych „krzykaczy” spotkał mnie na ulicy i miał pretensję, że w Olecku nic się nie dzieje, chociaż w Polsce aż huczy. Okazało się, że to była osoba, która pracowała dla „drugiej strony”.
Jak długo był Pan internowany?
Siedziałem w więzieniu, tak to trzeba nazwać, w Suwałkach. Dokładnie 3,5 miesiąca. Zostałem zwolniony 30 marca 1982 roku. Warunki w jakich nas przetrzymywano były okropne, koszmarne. Umieszczono nas w bardzo ciasnych celach, po 8 osób. Było zimno, chodziły mysz, insekty.
Nikt, poza kilkom najbliższymi mi osobami nigdy nie zapytał jak było. Wszyscy wierzyli propagandzie, że było nieźle, jak w Gołdapi. Ale tam siedziały kobiety, warunki miały znośne, karmili je lepiej. To był jedyny taki ośrodek, rzec by można – pokazowy.
Pamiętam, dwukrotnie wyprowadzono nas z celi i musieliśmy przejść przez szpaler uzbrojonych od stóp do głów kilkudziesięciu zomowców. Byliśmy przekonani, że czeka nas klasyczna „ścieżka zdrowia”. Jak się okazało chodziło o to, by nas nastraszyć i zdołować. Potem po przejściu przez ten kordon zaprowadzono nas do łaźni. Zomowcy rozstawili się wkoło i kazali nam się rozbierać. Rzecz jasna mieliśmy jak najgorsze skojarzenia. Byliśmy przekonani, że będziemy pałowani, ale okazało się że była to demonstracja siły. Oni nazywali to przeszukaniem. Szukali czy nie mamy jakichś materiałów. Jeden z kolegów zbyt mocno dyskutował więc kazali mu zostać i go pobili. To było traumatyczne doświadczenie. Nie zostałem nigdy pobity, ale mimo to te 3,5 miesiąca były dla mnie koszmarem i było mi smutno, gdy okazało się, że połowa Polaków uważa, że słusznie nas internowano. Rzekomo chcieliśmy przecież wieszać komunistów.
Jak Pan odbiera dzisiejsze dyskusje na temat stanu wojennego?
Większość Polaków wypiera pamięć tamtych dni. Nie chce tego znać, nie chce o tym słuchać. Sam nie wiem, czy nasza rozmowa ma sens, czy kogoś to interesuje. Dopiero dwa lata temu po raz pierwszy w życiu miałem spotkanie z młodzieżą na ten temat. Zostałem zaproszony przez uczniów i grono pedagogicznej mojej byłej szkoły. Osobiście mam mieszane uczucia, gdy słyszę, że Polacy uważają, że za komuny było lepiej. Weselej, ciekawiej i bezpieczniej. Wiele razy zarzucano mi – co ta wasza Solidarność narobił? Pocieszam się jednak tym, że rzeczywiście wśród części młodzieży pojawia się ciekawość tego okresu.
Spotkał Pan potem tych milicjantów i owego esbeka? Czy oni byli w stanie spojrzeć Panu w oczy?
Milicjanci nic nie winni. Podobnie obsługa więzienna. Natomiast jeśli chodzi o esbeka, to on podobnie jak wielu innych jego kolegów po stanie wojennym wyjechał. Wtedy była taka tendencja, że oni wymieniali się miejscami. Dlatego nigdy go już nie widziałem, nie spotkałem i o nim nie słyszałem, choć jestem przekonany, że robi karierę biznesową w innym mieście. Pamiętam oczywiście jak się ów Pan nazywał, ale nie będę tego upubliczniał.
Jak wyglądała Pana sytuacja po opuszczeniu więzienia? Miał Pan jeszcze nadzieję na jakiekolwiek pozytywne zmiany?
Zanim mnie wypuszczono to oczywiście zostałem zaproszony na rozmowę, w czasie której straszono mnie i przestrzegano, żebym niczego nie próbował robić itd. Byłem przekonany, że tak jak wiele innych osób zostanę zwolniony z pracy. Okazało się że był taki zamysł. Jeszcze zanim mnie zwolniono, zanim zostałem poinformowany o tym, że zostanę wypuszczony na zebranie rady pedagogicznej przyszedł ówczesny sekretarz partii z oczywistym wnioskiem, że Pana Łosia trzeba zwolnić z pracy. Na moje szczęście większość nauczycieli pracujących w mojej szkole powiedziała, że nie widzi przesłanek by mnie z pracy zwalniać. Stwierdzili, że jestem bardzo spokojnym człowiekiem, który co prawda założył związek, ale przecież związek był prawnie dozwolony, Ponadto żadnych strajków w szkole nie organizowałem, żadnej rewolucji nie robiłem. Tak rzeczywiście było, być może dlatego nawet niektórzy członkowie PZPR wstawili się za moja osobą. I władza doszła do wniosku, że sytuacja jest na tyle opanowana, że nie ma potrzeby by takie kroki podejmować. Pewnie, gdybym został zwolniony z internowania wcześniej, to nie udałoby się tak radykalnych rozwiązań uniknąć. Ale w marcu 1982 władza nieco wyhamowała swój zapał antyrewolucyjny. Już wtedy stało się jasne, że stan wojenny będzie musiał się kiedyś skończyć.
Dla mnie to był piekielnie smutny i straszny czas. Dla mnie i dla osób, które w Solidarność się zaangażowały. Muszę jednak przyznać, że byliśmy wtedy zupełnie zgaszeni na duchu. Mieliśmy takie druzgocące przekonanie, że ten ustrój będzie trwał w nieskończoność. Na szczęście wraz z księdzem Popiełuszką, z księżmi w Suwałkach, Suchowoli pojawiała się nadzieja. Oni w czasie mszy za ojczyznę słowem, swoimi kazaniami podtrzymywali nas na duchu. Ale trzeba przyznać byliśmy wtedy mniejszości. Niestety. W Olecku praktycznie był tylko jeden z krwi i kości działacz podziemnej Solidarności. Pan Antoni Maksimowicz
Jak Pan odebrał to co stało się w ’89 roku?
Myślę, że mieliśmy sporo szczęścia. Podobnie jak po I wojnie światowej. Wtedy zaborcy między sobą toczyli krwawe walki i myśmy ten moment wykorzystali. W tym przypadku też mieliśmy szczęście. Po pierwsze był z nami Papież. Po drugie Gorbaczow zaczął majstrować przy komunizmie. On chciał tylko ulepszyć socjalizm. Nie chciał go niszczyć. A jak się skończyło, wiemy. Okazało się, że Rosjanie już nie muszą wejść, nie ma zagrożenia interwencją i wtedy władza wpadał na chytry pomysł, że może dobrze by było dogadać się z opozycją. Stąd wziął się Okrągły Stół, który według mnie był szatańskim pomysłem ze strony władzy, dzięki któremu jeszcze jakiś czas mogła ona utrzymać swoje wpływy. Głównie, rzecz jasna ekonomiczne. Ale to już inna historia