1947 – 2016

Jeszcze kilka dni temu wydawało się, że jego śmierć jest kolejnym performance, jego następnym wcieleniem. W końcu był Artystą o tylu twarzach, że dlaczego by nie… Umarł jednak naprawdę, na naszych oczach i to zaledwie kilka dni po tym, gdy po raz kolejny artystycznie zmartwychwstał. Odszedł jednak niezwykle, w najbardziej elegancki sposób. Bez patosu, niepotrzebnej wzniosłości, ale tak że chwyta za gardło i trzyma… Jakby zatopił się w muzyce i po prostu zniknął… zniknął w szafie i przepadł.

 

Był nie tylko muzykiem, aktorem, kompozytorem, malarzem. Był Artystą. Bez wątpienia wybitnym, genialnym, choć w Polsce niekoniecznie wielbionym. Co tam wielbionym, znanym. W 1997 roku miał wreszcie zagrać w naszym kraju. Na 15-tysięcznym stadionie Lechii Gdańsk. Ruszyła sprzedaż biletów, promocja (choć fakt dość niemrawa). Koncert odwołano. Podobno sprzedało się niecałe 1000 biletów. Polacy nie chcieli słuchać tego muzycznego geniusza. Dla młodych pokoleń był anonimowy, starsi wspominali swoje prywatki przy “Let’s Dance”, ale to było za mało by ponownie poderwać ich do tańca.

 

Młodość miał burzliwą, szaloną i naznaczoną wszystkimi skutkami ubocznymi tamtych czasów. Fizycznie doprowadziło go to na skraj przepaści. Nie przeszkadzało mu to jednak w budowaniu oryginalnego artystycznego wizerunku i niezależnej pozycji na muzycznym rynku. W czasach wielorakich kreacji, co i rusz zmieniających się trendów, mód, to on stał się kreatorem. Doskonale czytał współczesność i interpretował ją po swojemu. Przetwarzał i w końcu nadawał jej nową jakość – niezwykle oryginalną i często wyprzedzającą swoje czasy. Przywdziewał maski, tworzył nowych bohaterów i obwieszczał je światu. A potem znudzony porzucał swoje kolejne wcielenia by podążyć jeszcze nieprzetartą ścieżką.

 

 

Co i rusz umykał. Najczęściej swoim własnym kreacjom. Porzucał je. I gdy wydawało się to artystycznym samobójstwem za jakiś czas triumfalnie powracał. Przetrwał dzieci kwiaty, glam, kosmiczną erę prog – rocka i hard rockową rewolucję. Przetrwał także disco, punk rock, new romantic, grunge. Kolejne mody mijały, a on ignorując je i wykorzystując dla własnych potrzeb tworzył własne, niezależne muzyczne opowieści. Aż zamilkł.

 

Szalone czasy i różne nie tylko muzyczne eksperymenty, dały o sobie znać. Najpierw zawał, potem definitywne pożegnanie ze sceną i z muzyką w ogóle. W 2006 roku zapowiedział, że nie będzie już koncertował i nagrywał nowych albumów. Wolał rodzinne spacery po Nowy Jorku i życie w cieniu. Świat jednak o nim nie zapomniał. Krytycy muzycznie wzywali go do “reaktywacji”, a muzycy pytali prowokująco – Czy David Bowie umiera?

 

Na szczęście słowa nie dotrzymał. Przynajmniej jeśli chodzi o nową muzykę. W 2013 roku, dokładnie w dniu 66 urodzin muzyka ukazał 24 studyjny album Davida Bowie – “The Next Day”. Zmartwychwstał. Znów. Trochę nostalgicznie, ale jednak. Muzyczny świat odetchnął z ulgą.

 

 

Pod koniec ubiegłego roku nie tylko muzyczne media zelektryzowała wiadomość. David Bowie pracuje i wkrótce odbędzie się premiera jego nowego teledysku i albumu. Teledysku? Raczej 10 minutowej pełnej symboli, szamańskich, jazzowych i Bóg wie jeszcze jakich odniesień opowieści muzycznej. “Blackstar”, tak nazywał się ten utwór i taki też tytuł miała mieć jego nowa, 28 w dyskografi płyta. Premierę krążka zapowiedziano na…, a jakże 8 stycznia 2016 roku, czyli w dniu 69 urodzin Davida Bowie.

 

Ale zanim usłyszeliśmy nową muzykę Brytyjczyka w sieci pojawił się kolejny “teledysk” – “Lazarus” czyli “Łazarz”. Tym razem David Bowie leżał w szpitalnym łóżku, z przewiązaną głową, guzikami zamiast oczu a w finale znikał w szafie, jakby wessany. Co poniektórzy ostatnią sekwencję obrazu odczytali symbolicznie. Jako pożegnanie, testament i szafę jako wieko trumny. Jeszcze w sobotę 9 stycznia traktowano to jako kolejną mistrzowską kreację, a dywagacje fanów jako przedwczesne spekulacje. Wszyscy za to, słusznie, zachwycali się nowym muzycznym dziełem Bowie, który po raz kolejny pokazał, że wciąż potrafi zaskakiwać świeżymi pomysłami, penetrować wcześniej dla niego nieznane muzyczne obszary w sposób niezwykły, fascynujący i co tu kryć twórczy. David Bowie znów był na ustach całego muzycznego świata. Na swoim 28 albumie wciąż poszukiwał, eksperymentował (i to jak) i uciekał. Znów zadziwiał, zachwycał. Stworzył płytę po swojemu, z jazzowymi frazami, pulsującymi “rytmami” i klimatami własnych czasów berlińskiej dekadencji. To muzyka niepokojąca, często trudna, a nawet ekstremalna. Ale przejmująco piękna. I z pewnością jeszcze nie do końca “odkryta”, bo tajemnic w niej kryje się cała masa.

 

Z pewnością za jakiś czas dostaniemy jeszcze trochę jego nowej muzyki bo na “Blackstar” zamieścił ledwie 7 kompozycji, a wiadomo, że pracował nad większą ilością materiału. Ale tym razem już nigdzie nie ucieknie. “Łazarz” definitywnie zamknął się w szafie, a David Bowie zmarł dwa dni po swoich 69 urodzinach i po premierze swojej 28 płyty – 10 stycznia 2016 roku. wprawiając znów muzyczny świat w osłupienie. “Ain’t that just like me?” 

 

Komentarze
Więcej w Blackstar, David Bowie, kultura, muzyka
Krótkie historie. Kargule i Pawlaki

Kargule i Pawlaki Jak to było w Olecku po 1945 roku? W "Almanachu Sejneńskim" (nr 6) odnaleźć można wspomnienia Jerzego...

Zamknij