Pitchfork padłby na kolana. Autorsong Marka Gałązki

Trudno jest pisać recenzję płyty, gdy słuchając muzyki A.D. 2012 wraca się myślami do lat 80., 70. i 60. Najnowsza płyta Marka Gałązki choć prezentuje nowe oblicze artysty utkana jest z nostalgii i sentymentów, przesiąknięta pamięcią czasów minionych i nut nieco dziś staroświeckich.

 

Paradoksalnie w czasach rockowego boomu lat 80. w Polsce w Olecku wśród wielu młodych ludzi królowała poezja śpiewana i Grupa Balladowa „Po Drodze”. Pomiędzy „Child in Time”, a „Owner of a Lonely Heart” słuchaliśmy „Nie rozdziobią nas kruki”. Pomiędzy „Autobiografią” i „Biała flagą” „Życie to nie teatr”. „Biała Lokomotywa” wzbudzała w nas równie silne emocje co riffy Andrzeja Nowaka z TSA. A „Ballada u Potęgowej” i „Ballada dla Rafała Urbana” dla wielu były czymś w rodzaju hymnu pokolenia. Na koncerty „Po Drodze” chodziło się z równą ekscytacją jak na występu kultowych w tym czasie zespołów podczas festiwali w Jarocinie, Brodnicy czy Gorzowie Wielkopolskim. Zawieszenie działalności grupy uznaliśmy za największą zbrodnię ówczesnych władz lokalnych.

 

Muszę przyznać, że doświadczenie tamtych czasów na zawsze wypaczyło mój ogląd na twórczość Edwarda Stachury. Choć piosenki z jego tekstami śpiewało wielu znakomitych wykonawców nigdy nie udało mi się zaakceptować innych niż zaprezentowane przez „Po Drodze” wersji. Ze wstydem muszę przyznać, że jeden jedyny raz zdarzyło mi się wyjść w czasie spektaklu z teatru. Oczywiście były to piosenki Edwarda Stachury w interpretacji… mniejsza o to, kogo.

 

Piszę o tym, bo słuchając płyty „Autorsong” wspomnienia tamtych dni powróciły z całą, dawno nie odczuwalną stanowczością. Ale zacznijmy od początku. Marek Gałązka nagrywał swoje nowe piosenki przez ponad rok. Jak sam przyznał chciał stworzyć płytę, która w swej stylistyce będzie nawiązywać do dokonań artystów z końca lat 60. i początku 70. Wymieniał kolejne inspiracje i fascynacje. Wszystko to słychać na tej płycie, ale najmocniej słychać, że to jest dzieło Marka Gałązki mocno przenicowanego przez doświadczenie śpiewania tekstów Edwarda Stachury. Te nawiązania widać i warstwie tekstowej („Tyle tobie ile nam” czy „No se puede vivir sin amar”) i muzycznej (bardzo w starym, balladowym stylu „Dworcowa ballada” czy „Nie uciekaj mi w sen”), ale także w sposobie śpiewania artysty. „Skrzydlaty wilk” niemal natychmiast przywodzi skojarzenia z „Zobaczysz” w wersji Po Drodze.

 

Ale jest też w tej muzyce mnóstwo odniesień do tradycji muzycznej z lat 70. Świetne, mocno wystylizowane klawisze („Autorsong” i „Tyle tobie ile nam”), klasyczne kompozycje zawierające solówki gitarowe i klawiszowe („Pełnie księżyca”), oldskulowe brzmienie i klimat rodem z Ameryki Północnej. Zamykający płytę utwór „No se puede vivir sin amar” jest najlepszym podsumowaniem obecnych poszukiwań artysty. Mamy tutaj „przejścia” perkusji i akordy gitarowe, które żywcem nawiązują do dokonań zespołów odnoszących tryumfy wiele lat temu. Gdyby Marek Gałązka przerobił swoje kompozycje na samplowe frazy, przemiksował w elektroniczny koktajl, gdyby nagrał swoją płytę w domowej sypialni, z użyciem jedynie komputera i przetwarzaczy, jak bożyszcze ostatnich miesięcy Toro Y Moi, to na kolana przed jego muzyką padli by najwięksi sceptycy z Pitchforka. Na szczęście, przy najmniej dla mnie zagrał to po bożemu. Z umiłowaniem do instrumentów, akustyki i akordów.

 

Choć cała płyta przesiąknięta jest melancholią, choć wypełniają ją subtelne i momentami bardzo osobiste, kameralne opowieści głównie o miłości, to muzycznie mamy do czynienia z wieloma różnorodnymi stylami i nawiązaniami. Marek Gałązka przekonuje zarówno jako wykonawca alt-country, folku, rockowych kawałków czy ballad. Świetny, otwierający płytę „Autorsong”, który już od paru dni nucę pod nosem, doskonale uzupełnia się z chyba najlepszym kawałkiem na płycie mocnym, mrocznym, nieco hipnotyczny „Świt – nie uciekniesz mi już w sen”. „Pełnie księżyca”, przekonuje swoją energią i daje wytchnienie przed niepokojącym „Skrzydlatym wilkiem”.

 

Przyjemnie słucha się nowej muzyki Marka Gałązki. Czasami z radością, czasami ze wzruszeniem, często z nutką nostalgii. Jeśli mógłby się do czegoś przyczepić to z pewnością chciałbym aby artysta niektóre ze swych utworów nie kończył tak gwałtownie (aż prosi się, żeby w „Świt…” coś domknęło ową kompozycję). Ale to także cecha, która charakteryzowała muzykę tamtych czasów. Wydaje mi się także, że choć płyta muzycznie nawiązuje do pewnego odlskulowego stylu, to mogła być nieco inaczej zrealizowana. Zabrakło gdzieniegdzie głębi (szczególnie przy wiolonczeli, którą chyba należało nieco „schować”, ale za to wyostrzyć jej dźwięk), czasami zbyt mocno i płasko brzmi perkusja. To także nawiązanie do tamtych czasów, ale być może błędnie, sądzę że szczypta nowoczesnych realizacyjnych rozwiązań jeszcze lepiej wydobyłaby różnorodność muzyczną płyty. Niemniej z każdym kolejny przesłuchaniem „Autorsong” zyskuje na blasku i wartości. Znajduję na tym krążku coraz więcej nut, które mocno zapadają w pamięć i nieznośnie cieszę się, że mam ową płytę na własność.

 

Marek Gałązka, „Autorsong”, 2012

Komentarze
Więcej w Autorsong, kultura, Marek Gałązka, muzyka
Pośmiać się z Markiem Pacyńskim. Wernisaż wystawy

Marek Pacyński przyznaje, że nawet nie wie kiedy jego portfolio rozrosło się do około 4000 rysunków. Zadebiutował w 1990 roku...

Zamknij