Przedsławie: Bon Iver – zwykły facet w zwykłej marynarce

Pisanie o Bon Iver w cyklu „Przedsławie” zakrawa na głupotę lub marną prowokację. Nigdy do głowy by mi nie przyszło umieścić tego ważnego dla nurtu indie, indie-folk i singer – songwriter artysty w cyklu, w którym piszemy o zespołach i muzykach dopiero wchodzących na ścieżkę wielkiej kariery. Jednakże tegoroczna gala Grammy i echa dwóch statuetek dla Bon Iver skłoniły mnie do umieszczenia tego wyjątkowego pieśniarza w naszym cyklu.

 

Bon Iver to tak naprawdę Justin Vernon (ur. 30 kwietnia 1981 roku). Facet z gitarą, klasyczny typ songwritera. Swoją pierwszą płytę, o czym z lubością przypomina się w każdym jemu poświęconym tekście nagrał w odludnej chacie na farmie w Wisconsin. Pracował nad nią 3 miesiące (to znaczy tyle czasu spędził w owej chacie). Wydał w nakładzie 500 egzemplarzy i zapewne do głowy mu nie przyszło, że ponad 4 lata później będzie musiał wyciągnąć z szafy swoją starą marynarkę, by godnie zaprezentować się na wymuskanej gali Grammy.

 

Justin jak na klasycznego songwritera przystało sam sobie sterem i żeglarzem. Grywa na gitarze, pianinie, klawiszach, perkusji i Bóg wie na czym jeszcze. Nie dysponuje mocnym, silnym głosem. Operuje raczej wysokimi rejestrami, ale robi to w sposób subtelny i delikatny. Jego muzyka jest jedną wielką leniwą, akustyczną balladą na temat życia, świata i ludzkości. Justin opowiada swoje historie niespiesznie, nienachalnie. Śpiewa dla siebie i grupki przyjaciół. W jego muzyce nie ma zbyt wielu aranżacyjnych sztuczek, rozdmuchanych kompozycji. Są za to emocje, niepowtarzalny klimat i nieskrępowana wolność muzyczna.

 

Pierwsza płyta Bon Ivera „For Emma, Forever Ago” trafiła do szerszego rozpowszechniania dzięki niezależnej wytwórni Jagjaguwar w 2008 roku. Kilka tygodni później dzieło dotarło do Europy. Bardzo szybko okazało się, że ten Amerykanin z krwi i kości poruszający się w amerykańskiej tradycji muzycznej podbił serca europejskich fanów muzyki alternatywnej i niezależnej. Gorzej było w Stanach. Cóż, w tym kraju, w co trzeciej odludnej chacie czai się artysta pokroju Justina Vernona, dlatego rodacy podeszli do debiutu swojego krajana dużo mniej entuzjastycznie.

 

 

Jednak, gdy w pierwszej połowie zeszłego roku Justin ponownie jako Bon Iver, ale tym razem już nie jako solowy artysta, ale lider zespołu o tej nazwie, zaprezentował światu swoje drugie dzieło zatytułowane… „Bon Iver”, nachwalić się go nie mogli najwięksi specjaliści od alternatywnego rocka pod każdą szerokością geograficzną. Pitchfork oszalał na punkcie tego dzieła i umieścił je na najwyższym miejscu podsumowania 2011 roku. Wśród licznych fanów indie rocka i folk rocka zapanowała „boniveromania”. Nie wypadało go nie słuchać, nie wypadało go nie chwalić. Słusznie. Choć osobiście bardzo (nie wiem czy nie odrobinę bardziej) lubię „For Emma, Forever Ago” to trzeba przyznać, że druga płyta zespołu przyniosła mnóstwo znakomitej, pięknie opracowanej i opowiedzianej muzyki. W krótkim czasie ten niszowy „leśny” artysta dojrzał na tyle, że pokazał świat dzieło skończenie doskonałe i piękne. To ciągle jest ten sam nucący pod nosem specyficznym falsetem facet z gitarą, ale poprzez wzbogacenie swojego instrumentarium o m.in. smyczki czy dęciaki muzyka zyskała na gęstości, uległa pewnemu odrealnieniu i przemawia do nas jeszcze silniej.

 

Nic więc dziwnego, że Bon Iver stał się jedną z głównych gwiazd tegorocznej gali nagród Grammy. Trochę wbrew sobie i ku swojemu zaskoczeniu. Wśród wielu eleganckich i wypudrowanych gwiazd on wyróżniał się naturalnością, normalnością i prostotą. Jego marynarka z pewnością nie została zakupiona na 24 godziny przed ceremonią u drogiego kreatora. Jego przemowa różniła się zdecydowanie od wielu egzaltowanych i pełnych sztucznej afektacji „Oh, mu God” (niestety przodowała w tym Adele). Zwykły facet, w zwykłej marynarce. Justin Vernon długo się wahał czy w ceremonii wziąć udział. Zdecydowanie odrzucił propozycję organizatorów by wystąpić w duecie z innym obcym sobie artystą i zaśpiewać nie swoją piosenką. Takie śmieszne pomysły skwitował jednym powszechnie znanym amerykańskim słowem.

 

Skąd więc pomysł by tego giganta niezależnej sceny umieścić w serii, która ma za zadanie prezentować artystów nieznanych i stawiających dopiero pierwsze kroki?

 

Odpowiedź jest prosta. Bon Iver jedną ze statuetek odebrał za najlepszy… debiut. Tak jest, człowiek który pierwszą płytę nagrał ponad 4 lata temu i przez wszystkie następne miesiące konsekwentnie pracował na uznanie wśród fanów muzyki niezależnej, stanął w jednym szeregu z debiutantami. Nic dziwnego, że zostawił ich w pokonanym polu wprawiając w osłupienie dość sporą grupę amerykańskiej publiczności. Bon Iver choć nagrał płytę znakomitą, choć był jednym z najbardziej pożądanych wykonawców na tegorocznym Open’erze wciąż w swoim kraju pozostaje artystą niszowym. Ale jego płyty już od dłuższego czasu w ważnych sklepach muzycznych (takich jak np. nowojorski „Other Music”) stoją na poczesnym miejscu.

 

W tym roku, wreszcie (powinno się to stać rok wcześniej, ale trudno) będziemy mogli zobaczyć Bon Iver na żywo. Niestety w ramach Open’era. Piszę to z bólem serca, bo tego typu artysta średnio pasuje do marketingowego molocha jakim jest gdyński festiwal. O wiele piękniej zabrzmiałaby by muzyka Justina w ramach katowickiego Offa. Ale, w Polsce jest tak wielu fanów, którzy czekają na ten koncert, że zapewne dla nich nie robi różnicy, gdzie Justin Vernon zagra, byleby tylko móc usłyszeć go na żywo. Z pewnością po tym koncercie Bon Iver podobnie, jak to miało miejsce kilka lat temu w przypadku The National, stanie się „ulubionym ulubieńcem” polskiej alternatywnie ukierunkowanej publiczności. I wtedy naprawdę nie będzie już dla niego miejsca w żadnym innym cyklu poza wielkie gwiazdy muzyki niezależnej.

 

 

Foto: źródło wikipedia

Komentarze
Więcej w Bon Iver, muzyka, Olecko
Dominik – głos pokolenia. Sztuczny czy prawdziwy?

Jedni się zachwycają i mówią o nowej jakości w polskim kinie, inni kręcą głową, wytykają błędy, niedorzeczności i spłaszczenia. Dla...

Zamknij