Bitwa na głosy. Olecko – rockowa stolica Polski

Dziś miało być inaczej. Na „Jedynkę” zaplanowaliśmy zupełnie inny tekst. Wywiad, wcale nie związany z „Bitwą na głosy”. Wybaczcie, ale po wczorajszym występie drużyny Janusza Panasewicza zmieniliśmy zdanie. Może niesłusznie, ocenicie sami. Ale…

 

… ciary były. I emocje, wzruszenie, radość, ekscytacja i duma. Przede wszystkim jednak była piosenka. Brawurowo zaśpiewana, kolorowa, hippisowska i rockowa.

 

To było jasne już od samego początku. Od pierwszych prób. Piosenka niosła wszystkich – i solistów i zespół, i Janusza Panasewicza, i Agnieszkę Gorączkowską, która czuwa nad wokalną stroną przygotowań i Panią choreograf. Beata Just w rozmowie z naszym portale, przyznała że „Piece of My Heart” to być może jej najbardziej ulubiona piosenka w historii rocka. Nic dziwnego, że w czasie castingu powaliła komisję swoją interpretacją utworu Janis Joplin, a wczoraj oczarowała publiczność. Jej siła i pewność siebie przełożyła się na zespół, który już w kulisach przed programem kipiał energią. Widać było, że grupa jest świadoma swoich umiejętności i talentu. Moc emanowała z nich na każdym kroku i nie nie mogli się doczekać, by pokazać ją na scenie. Wiedzieli, że to jest ich dzień.

 

Trzeba przyznać, że z każdym kolejnym programem telewizja coraz lepiej radzi sobie z ogólnym chaosem, który panuje wokół sceny. Choć wczorajszy odcinek należał do najtrudniejszych z racji obecności wszystkich ośmiu zespołów, to organizacyjnie stał na wyższym poziomie niż pierwszy. Publiczność także reagowała o wiele bardziej żywiołowo i spontanicznie. Silne grupy wsparcia przybyły jak zawsze z Poznania, Opola i Brzegu. Na tym tle bardzo dobrze zaprezentowali się fani z Olecka. Nasze miasto wspierała kilkunastoosobowa grupa młodych ludzi, którzy pod czujnym okiem Pani Alicji Mieszuk, w chabrowych koszulkach z logo Olecka nie szczędziła gardeł i oklasków za każdym razem, gdy na scenie pojawiała się drużyna Janusza Panasewicza. Równie licznie prezentowali się fani Beaty „Joplin” Just, którzy na czele z mężem wokalistki przybyli z Białegostoku. Wsparcie Drużyny z Olecka było porównywalne do „omdlewających” pisków fanek Edyty Górniak, czy poznańsko – meksykańskiej fali wiernych kibiców Meza.

 

Bez wątpienia dla kilkunastu młodych osób z Olecka możliwość zobaczenia programu z bliska była wycieczką ich życia. Jeszcze długo po zakończeniu programu ich oczy świeciły się z zachwytu. Po raz pierwszy mieli możliwość zetknięcia się z telewizyjną machiną, po raz pierwszy gwiazdy znalazły się na wyciągnięcie ręki. Ich radosna ekscytacja była jedna z piękniejszych rzeczy, które wydarzyły się tego wieczoru w telewizyjnym studiu ATM.

 

Olecko, Bitwa na głosy

 

Jak zauważył Janusz Panasewicz w „Bitwie na Głosy” decydują niuanse, a „telefonia na pstrym koniu jeździ”. Wczoraj mieliśmy aż nadto przykładów jak słuszne są spostrzeżenia wokalisty Lady Pank.

 

Choć grupa sióstr Przybysz nie zachwyciła podczas pierwszej prezentacji to wczoraj pokazała swoje wielkie umiejętności. To był bardzo dobry, stojący na wysokim poziomie występ. Niestety zbyt wysokim. Ani Prince ani tym bardziej „Musicology” nie mogły porwać publiczności i telewidzów, którzy po programie oczekują przede wszystkim piosenek do łatwego i przyjemnego tupania, rytmicznego klaskania i falowania rączkami. Za mało w piosence Princa było „mydełka” muzycznego, za mało „ooooo”, „yeah yeah” w tekście, zbyt wiele trudnych i „połamanych” muzycznie fraz. No, nijak poskakać i pobujać się nie dało. W tym kontekście wybór sióstr wydawał się od początku strzałem w skroń. Co z tego, że był to strzał wyrafinowany, gustowny i stojący na wysokim poziomie, skoro ostatecznie i definitywnie samobójczy. Szkoda.

 

Co innego Ryszard Rynkowski. Artysta po raz kolejny zaskoczył wszystkich pokazując, że choć wydawał się na początku być skazanym „na pożarcie” w konfrontacji z młodszymi i znacznie bardziej na czasie artystami, to podobnie jak w pierwszej edycji programu Urszula Dudziak potrafi wyczuć nastroje i zapotrzebowanie publiczności. „Moves Like Jagger” okazało się strzałem w „dziesiątkę”. Hit, który jeszcze nie tak dawno rządził parkietami, niezły funkowy feeling, który i grupa Ryszarda Rynkowskiego i sam artysta potrafili znakomicie sprzedać to wystarczyło by pokonać faworyzowanego Meza. Do tego dwójka zakręconych dzieciaków, radosne pląsy i… sukces gotowy.

 

Choć grupa z Poznania obok Kamila Bednarka i Edyty Górniak wydaje się mieć najwierniejszych i najbardziej zagorzałych fanów, którzy już kilka godzin po zakończeniu programu zdominowali internetowe fora, to w sobotni wieczór kompletnie zawiodła. Black Eyed Peas to nigdy nie był i z pewnością nie będzie mój ulubiony zespół. Z tego, co się jednak orientuję amerykańscy hip hopowcy w swoim repertuarze posiadają znacznie lepsze kawałki. Ale w tym wypadku chodziło o to, by jak zwykle zagrać na emocjach. Udało się. Mezo nie ryzykował, postawił na sprawdzone patenty czyli znów John James, Valdi i ckliwa piosenka, której ckliwość należało jeszcze podkreślić kiczowatym serduszkiem na końcu. Co prawda Alicja Węgorzewska podobno popłakała się w czasie tego utworu, ale chyba tylko dlatego, że zbyt słabo zna historię muzyki rockowej. O miłości opowiada mniej więcej co druga piosenka, osobiście znam co najmniej z pięć setek, które robią to o wiele piękniej i ciekawiej. Ale wydaje się, że w tym programie wystarczy „gładko” i okrągło zaśpiewać ckliwą frazę, przyprawić to odrobiną rapowo – hip hopowego pieprzu (choć uczciwie powiedzmy mocno i boleśnie mainstreamowego), pomachać serduszkiem i sukces gotowy. Mezo też szybko się uczy. Wyciągnął wnioski z występu Edyty Górniak i przygotował potrawę równie mdłą i równie mocno o kicz się ocierającą co opolska Diva dwa tygodnie wcześniej. Wtedy grupa Meza zaskoczyła energią i zespołowością. Wczoraj powtórzenie tych samych patentów i przyprawienie ich ckliwym sosem nudziło, a nawet irytowało. A już imieninowe życzenia Waldiego dla Zbginiewa Zamachowskiego wyglądały jak personalny „product placement”.

 

Ten sam zarzut odnosi się niestety do Natalii Kukulskiej. Wygląda bowiem na to, że artystka wzięła udział w programie żeby wypromować swoją chórzystkę Kasię. Fakt, Kasia głos ma, siłę i moc ma, ale apele, akty strzeliste ekspertów, którzy domagają się obecności Kasi na profesjonalnej scenie wyglądają na nachalną propagandę. Kasia ma tyle talentu, że powinna poradzić sobie na muzycznej scenie, bez nieznośnego wypychania. Program „Bitwa na głosy” służy przede wszystkim promocji zespołowości. W przypadku Natalii Kukulskiej wygląda na to „one man show”. Trochę to smutne. Niestety Natalia, która podobnie jak Mezo, w pierwszym programie pokazała się z jak najlepszej strony w sobotę wypadła poniżej oczekiwań. Raz jeszcze okazuje się, że piosenki „gwiazdek” typu Rihanna to w dużym stopniu produkcja, produkcja i raz jeszcze produkcja. Szkoda tak mdłej kompozycji, by pokazywać prawdziwy talent młodych ludzi. No, chyba że Kasia chce realizować się w przyszłości w tego typu repertuarze. I bardzo przepraszam wszystkich, zapewne bardzo licznych fanów Rihanny, ale choć piosenki w „Bitwie na głosy” nie trwają za długo, to osobiście szpetnie się w czasie występu grupy Natalii Kukulskiej wynudziłem i niewiele z niego pamiętam.

 

Olecko, Bitwa na głosy

 

Z przykrością muszę zauważyć, że spośród sześciu biorących we wczorajszy „wyścigu” drużyn, najsłabiej wypadł team Moniki Kuszyńskiej. Prawdę powiedziawszy, gdyby nie apel Zbigniewa Zamachowskiego do mieszkańców Brzezin, to kto wie, jak skończyłaby się przygoda tego zespołu. Obiektywnie trzeba przyznać, że byłaby to przegrana zasłużona. Nijaka piosenka, nijakie wykonanie. W dodatku z fatalny kiksem wokalnym „w środku”. Szkoda, bo grupa eks wokalistki Varius Manx ani w pierwszym ani w drugim programie nie pokazała niczego szczególnego. Trudno ją zapamiętać, trudno wyróżnić. Wypada mieć nadzieję, że najlepszy występ jeszcze przed nimi.

„Poza konkursem” zaprezentowały się teamy Kamila Bednarka i Edyty Górniak. Przyznam jednak szczerze, że kompletnie nie rozumiem na czym polega fenomen grupy z Brzegu. Lubię muzykę reggae. Bob Marley wyniósł ją na szczyty doskonałości. Swego czasu bywałem na festiwalu „Reggae nad Wartą”. W ostatnich latach obserwuje się wzmożony popyt na jamajskie rytmy w każdej formie i konfiguracji. Nic dziwnego, wszak to muzyka pełna pozytywnych treści, miłości do ludzi, świata, pokoju. Dobrze się przy niej pobujać, poprzytulać, popatrzeć sobie głęboko w oczy. Ale czy każda piosenka, która ma odpowiedni „łamany” rytm musi wywoływać piski widowni?

 

Kamil Bednarek jest naprawdę niezwykłym artysta. Mam wrażenie, że dodaje swojej drużynie siłę, jakiej nie ma żadna z ośmiu biorących w programie gwiazd. Kamil nie jest tylko coachem teamu, ale jest 17 członkiem drużyny. To widać na każdym kroku. Kamil zachwyca swoją naturalnością i bezpretensjonalnością. Jeszcze nie tak dawno stał na scenie w roli „muzycznego” petenta, dziś prowadzi młodych ludzi drogą, którą niedawno sam przeszedł. I zasłużyłby na wygraną, w cuglach, w konkursie na najsympatyczniejszą i najbardziej naturalną postać tego programu (co nie znaczy, że inni, poza drobnymi wyjątkami, nie są równie sympatyczni). Ale to nie jest konkurs na muzycznego idola, ale zabawa w poszukiwanie talentów. Z pewnością wczoraj w wielu innych drużynach mogliśmy podziwiać naprawdę znakomitych wykonawców, którzy wypadli lepiej od podopiecznych Kamila. Co z tego skoro Kamil wziął na warsztat być może evergreen wszech czasów przerobił go na jamajską nutę i internet kipi od zachwytów. Ja nie kipię. ZDECYDOWANIE bardziej wolę Louisa Armstronga. Mam bowiem wrażenie, że Kamil mógłby przerobić książkę telefoniczną na reggae, a publiczność oszalałbym z zachwytu. Tylko dlatego, że przyjemnie, że buja. Otóż mnie nie buja.

 

Już przeróbka U2, zaprezentowana przez team z Brzegu tydzień wcześniej, mocno mnie wynudziła. Utwór sam w sobie doskonały i skończony jest sporym wyzwaniem. „One” to wzorcowy przykład na piosenkę wzruszającą, ze świetną melodią, ale nie ckliwą i nie kiczowatą. Muszę jednak przyznać, że swego czasu przypadła mi do gustu wersja Mary J. Blige. Wokalistka dodała odrobinę innego, bardziej soulowego i w duchu r’n’b klimatu. Przez co utwór zyskał jeszcze na sile. Tymczasem Kamil Bednarek wykorzystał naturalny, wpisany w strukturę utworu „bujający” klimat i ubrał piosenkę w reggaeowy podkoszulek. To wystarcza? Niekoniecznie. Podobnie było wczoraj. W ogóle nie czułem wzruszenia, ponadczasowości „What a Wonderful World”. Ot, kolejny przyjemny utwór w rytmie reggae. Niczym się specjalnie nie wyróżniał, niczym nie zachwycał. A przecież to jest jeden z największych evergreenów wszech czasów! Czy moc tego utworu ma polegać tylko na tym, że doda mu się połamanych jamajskich rytmów.? Wiem, że znów się narażam wiernym fanom Bednarka, których w Olecku nie brakuje, ale z przyjemnością posłuchałbym jego interpretacji różnych standardów na koncercie, ale w takim programie jak „Bitwa na głosy”, który ma służyć promocji nowych talentów te przeróbki zwyczajnie nużą. Bo, raz jeszcze powtórzę – niezależnie, co Kamil weźmie na warsztat, czy książkę telefoniczną czy „Bogurodzicę”, czy nawet hymn narodowy publika będzie piała z zachwytu tylko dlatego, że ładnie buja. To ja już wolę Ryszarda Rynkowskiego, popisy Kasi, czy naprawdę znakomitą i dopracowaną interpretację „Musicology” Prince’a, w której było o wiele więcej muzyki.

 

O występie opolskiej drużyny chyba wolałbym milczeć. Czułem ogromny wstyd i zażenowanie, gdy go oglądałem. Nawet lukrowato nastawieni eksperci mieli problem z wymyśleniem uzasadnienia występu podopiecznych Edyty Górniak. To było tak „doskonałe”, jak smak importowanych i wielkich jak ziemniaki truskawek pod koniec zimy. Brrr. Nie chodzi o to czy ktoś lubi, czy nie piosenkę „Czarne oczy”. Można się przy niej bawić, skakać, podśpiewywać w czasie suto zakrapianych biesiad. Ale wczoraj z jednej strony mieliśmy Prince’a, Janis Joplin czy Louisa Armstronga, z drugiej Ivana & Delifna. Zgrzytnęło i to bardzo boleśnie. Najbardziej żal wykonawców. Widać było, że piosenka ich nie niosła. Jeśli dwa tygodnie wcześniej Alicja Węgorzewska miała pretensję do naszego zespołu o nienaturalność i sztuczne, przyklejone uśmiechy, to co dopiero można powiedzieć o wczorajszym występie teamu z Opola? Rzekomo piosenki są wybierane przez producentów programu z listy, którą przygotowali wcześniej artyści. Jeśli tak jest w przypadku Edyty Górniak, to gratuluję artystce muzycznego gustu, a producentom wyboru. Rozumiem, że chodziło o kontrowersje, która miała podnieść oglądalność, ale na miłość boską dlaczego nikt nie pomyślał, że przy tej okazji robi się sporą krzywdę młodym wykonawcom. Jestem ciekaw kto zwróci uwagę na solistów w takiej piosence? Większość uczestników programu czeka na możliwość tak zwanej „solówki”. To jest czas, gdy mogą się pokazać. Trudno jednak wpisać sobie do CV – wykonałam/wykonałem „Czarne oczy” w czasie programu „Bitwa na głosy”. Niestety w sobotę nawet kicz sięgnął bruku, a w obliczu występu opolskiego zespołu decyzja o wyrzuceniu z programu sióstr Przybysz wygląda na jarmarczną farsę. To był NAJGORSZY występ w drugiej edycji programu. Pocieszające jest to, że chyba niżej nie da się już zejść. Ale miłość jest ślepa i fanki wokalistki pieją na forach z zachwytu. Niestety jeśli chodzi o Edytę Górniak, to podobnie jak to ma miejsce w przypadku Kamila, nie ważne co diva zaśpiewa, ważne że jest. Szkoda, wielka szkoda i wstyd. To, ze względu na krzywdę jaką wyrządza się młodym ludziom powinno być karane. Ciekawe czy absencja jednej z uczestniczek szesnastki Edyty Górnika w tym przypadku wynikała z choroby, czy może poczucia zażenowania.

 

Olecko, Bitwa na głosy

 

Miłość jest ślepa, szczególnie miłość do miasta. Dlatego nie wiem, czy moje odczucie jeśli chodzi o występ drużyny Janusza Panasewicza wynika z subiektywnych czy obiektywnych przesłanek. Internauci w większości bardzo przychylnie ocenili wczorajszy popis grupy, ale nie zabrakło i takich co z niezadowoleniem kręcili głowami. Tymczasem, według mnie to był NAJLEPSZY występ w drugiej edycji programu. Być może na moją oceną ma wpływ wielka sympatia do Janis Joplin i szacunek wobec tego, co po sobie pozostawiła. Być może fakt, że jak dla mnie „Piece of my Heart” jest o wiele bardziej wzruszającą i głębszą piosenką o miłości niż „Where is the Love” Black Eyed Peas. Być może uwielbienie do filmu „Hair” Miloša Formana. A być może moje muzyczne preferencje, gdyż zdecydowanie bliższe mi jest rockowe i rockowo alternatywne granie niż mainstreamowy pop, dance, czy electro disco.

 

Dlatego z radością, przyjemnością i dumą oglądałem występ teamu Janusza Panasewicza. Energia, radość, swoboda, lekkość, pewność siebie. Świetna stylizacja i energetyczna choreografia. Dziewczyny wreszcie wyglądały ponętnie i nadzwyczaj kobieco. Pięknie i naturalnie. Cudownie prezentowały się w kolorowo „odjechanych” sukienkach, fikuśnych dodatkach, wiankach na głowie (ok, trochę spadały, ale to szczegół) i w hippisowskich okularach. Postuluję, żeby to był obowiązujący trend modowy tegorocznych wakacji w Olecku. Beata Just jak żywcem przypominała bohaterów z planu filmowego Miloša Formana. Widać było, że świetnie się w tej roli czuje. Śpiewała znakomicie, czysto, z co słusznie podkreśliła Alicja Węgorzewska, piekielnie świadomym zrozumieniem tekstu. Śmiem twierdzić, że nikt spośród wszystkich dotychczasowych uczestników programu nie miał tak głęboko opanowanego, przeżytego i zrozumianego tekstu jak Beata. Śpiewała to tak, jakby sama spędziła dwie noce nad kartką, na której zapisała słowa piosenki. Do tego jej magiczny, naturalny, nie technicznie dopracowany i doszlifowany, ale właśnie naturalny wokal. Chrypiała dokładnie tam, gdzie Janis, dokładnie tak jak Janis, ale też po swojemu. Ona wyśpiewywała tę pieśń z siebie. Robiła to z pewnością wiele razy i z pewnością zrobi to nie raz. Ja mogę jej słuchać bez końca. Cały czas w mojej podświadomości tłucze się „come on, come on”.

 

Beata przywróciła wiarę, że w Polsce dziewczyny mogą także śpiewać to, co czują a nie tylko, okrągłymi i wyuczonymi frazami. Oby tylko nie poszła drogą Eweliny Flinty, która też swego czasu „zmiażdżyła” interpretacją „Mercedes Benz” a dziś obija się na muzycznych peryferiach śpiewając mdły pop. Na świecie w tej chwili dominują silne, rockowe i wyraziste kobiety. PJ Harvey, Tori Amos, Björk, Kate Bush i wiele, wiele innych. Nie są tylko muzycznymi pop lalkami, które przemysł muzyczny przesuwa w dowolnej chwili w dowolnym kierunku. To one wyznaczają kierunki, dyktują trendy. Wiedzą czego chcą, śpiewają po swojemu, komponują wedle własnego uznania. Dominują na scenie od lat. Bez podpórek w postaci niezliczonej ilości okładek w kolorowych magazynach, bez nieustannych skandali i opłacanych paparazzi. Dzięki temu utrzymują swoją niezachwianą pozycję od lat. Mam nadzieję, że owej determinacji i uporu nie zabraknie także Beacie.

 

Trzeba przyznać, że Joanna Zubkowicz nie miała łatwego zadania. Dla niej to było pierwsze zetknięcie się z piosenką Janis. Mimo to sprawiła się równie genialnie jak Beata. Zaśpiewała po swojemu, po swojemu trzymając także mikrofon (oj, coś czuję, będzie nowa moda), i po swojemu przeżywając piosenkę. Widać było na scenie ile włożyła w nią energii, jak głęboko w nią weszła. Tańczyła, śpiewała, swobodna i wolna. Miałem wrażenie, że w pewnym momencie zapomniała o całym świecie. Tańczyła z nieokiełznaną dzikością i podziwu godną niepokornością. Muzyczny „dialog” Beaty i Joanny należy do moich ulubionych momentów tego utworu. Świetnie zestrojony, genialnie opowiedziany i przede wszystkim zrozumiany. One naprawdę komunikowały się z sobą poprzez muzykę. Końcówka ich występu to czysta emanacja potężnej rockowej siły, którą można odczuć tylko na wielkich koncertach, wielkich zespołów. Jeśli Joasi uda się ową dzikość i niepokorność zachować, to może nam jeszcze przynieść wiele muzycznych radości.

 

Olecko, Bitwa na głosy

 

Nie sposób w tych zachwytach pominąć zespół. Wystarczy zestawić pierwszy, w końcu naprawdę przyzwoity występ z tym co mogliśmy zobaczyć wczoraj. Nie wiem czy ktoś z szesnastki Janusza Panasewicza oglądał kiedykolwiek film „Hair” (strzelam, że Beata), ale wczoraj na scenie widziałem piękne reminiscencje przywołujące najcudowniejsze obrazy z tamtego filmu. Młodzi ludzie zadziwiająco łatwo odnaleźli się w konwencji hippisowskiego „make love not war”. Wierzyłem im, gdy śpiewali „come on”. Chciałem iść z nimi, zazdrościłem im radości i swobody. Ich uśmiechy były prawdziwe, ich uśmiechy były efektem pewności, tego że rzeczywiście w tym momencie they feel good.

 

Piękny to był występ. Radość widać było także na twarzy Janusza Panasewicza, który utonął w objęciach całego zespołu po zakończonym występie, a w czasie rozmowy z Piotrem Kędzierskim nie krył swoich emocji. Piękny, bo nie tylko dający radość, ale w czasach, gdy różni „ponowocześni” krytycy muzyczni po raz kolejny wieszczą rychły koniec muzyki rockowej pokazujący, że autentyczny, prawdziwy przekaz muzyczny bywa ponad czasowy. Warto bowiem pamiętać, że ponad 40 lat temu cały świat niekoniecznie gibał się w rytm ładnych melodii, ale wypowiadał się za pomocą tak niezwykłych pieśni jak „Piece of my Heart”.

 

Co dalej? Trudno powiedzieć. Mimo fenomenalnego występu drużyna Janusza Panasewicza zajęła 3 miejsce. To świetny wynik, ale pokazuje także jak trudna czeka ich walka w kolejnych odsłonach programu. Z pewnością wczoraj zespół przeszedł swój pierwszy chrzest. Wie, jak to jest czuć scenę, kochać scenę i wiedzieć, że scena kocha ich. Dużo zależy od repertuaru, ale równie wiele od nich i ich emocji. Pozostaje mieć nadzieję, że ten fenomenalny występ doda im jeszcze więcej energii do pracy, że przez najbliższy tydzień, nie oglądając się na innych przygotują równie niezwykły show jaki zobaczyliśmy w sobotę.

 

Za te naprawdę wzruszające i piękne kilka minut, za wskrzeszenie pamięci czasów „dzieci kwiatów”, za dobre rockowe emocje i za to, że to Olecko przypomniało wszystkim, że rock jest wiecznie żywy wielkie dzięki dla całego zespołu i wszystkich współpracowników. Let’s rock!

 

 

 

Komentarze
Więcej w Bitwa na Głosy, Olecko
Bitwa na głosy. Ważny jest każdy głos

Drużyna Janusza Panasewicza liczy na Wasze głosy. Przypominamy już od pierwszych minut programu można wysłać sms o treści 3 pod...

Zamknij