“Listy do M.”. Poprawność kluczem sukcesu

Frenetycznych oklasków raczej nie będzie, wstydliwych gwizdów też nie. „Listy do M.” to kawałek rzetelnego, rozrywkowego kina, w sam raz na święta. Idealnie „wchodzi” i idealnie w nas znika mniej więcej 15 minut po projekcji. Czkawką jednak nas nie męczy.

 

Pomysł nie olśniewa oryginalnością. Jedność miejsca – Warszawa. Jedność czasu – 24 grudnia, czyli Wigilia. Za to wielość akcji. Typowa amerykańska receptura. „Listy do M.” to historie kilkorga bohaterów, różnej płci, profesji i różnego charakteru. Ich losy wzajemnie się o siebie „ocierają”, przecinają, czasami na dłużej, czasami na krótką chwilę, czasami na zawsze. Mamy więc Mikołaja tego nieprawdziwego, przebranego, który zwie się Melchior (w tej roli Tomasz Karolak), cynicznego, gburowatego i nieco prostackiego. Mam też Mikołaja prawdziwego, radiowca którego kochają słuchacze i własny syn, którego Mikołaj wychowuje samotnie odkąd (jak się domyślamy) zmarła jego żona. Szczepan i Karina, to małżeństwo, które już dawno przestało z sobą w jakikolwiek sposób się komunikować. Ona go zdradza, on o tym wie, a ich córka głęboko nimi gardzi. Wojciech i Małgorzata to para, która pod pokrywą zimnej, wystudiowanej poprawności skrywa głęboko tragedię. Wladi (Paweł Małaszyński) to elegancki biznesmen, sztywny, nieco szorstki i chyba nijaki, który nie może uwolnić się od wpływu swojej toksycznej rodziny (szczególnie mamy).

 

Do tego mnóstwo innych, mniej lub bardziej znaczących postaci, jak chociażby Doris która marzy o prawdziwej miłości, choć w nią nie wierzy. Kacper, rezolutny złodziejaszek, którego sponiewierana matka woli alkohol zamiast syna.

 

Sporo w tym filmie historii smutnych, a nawet tragicznych. Wszystko to jednak zostało podane w strawnym, bardzo zjadliwym sosie. Nie ronimy łez nad ciężką dolą Mikołaja i jego syna Kostka. Nie mamy dreszczy przerażenia, gdy Małgorzata dostaje ataku histerii. Film jest bowiem idealnie skrojony i dopasowany do dzisiejszych czasów. Nie ma w nic niczego oryginalnego, nowatorskiego, zaskakującego (poza tym, że jak na polską komedię da się to oglądać). Sporo w nim obrazków codziennej, zasypanej śniegiem Warszawy, product placement i poprawności politycznej. Bohaterowie choć samotni, zagubieni, czasami nieporadni to jednak syci i ustatkowani. Przyzwoite kino, na poziomie poniżej którego polska kinematografia nie powinna nigdy schodzić.

 

Warto też zauważyć, że w porównaniu z „1920 Bitwą Warszawską” w przypadku „Listów do M.” mamy do czynienia z grą aktorską. Konfekcyjną, dopasowaną do poziomu filmu, ale jednak grą. Sukces obrazu Mitja Okorni pokazuje, że w Polsce nie potrzebujemy fajerwerków. Wystarczy zgrabnie i poprawnie opowiedziana historia, a tłumy walą do kina drzwiami i oknami. Wiele bowiem wskazuje na to, że “Listy do M.” będą najchętniej oglądaną produkcją tego roku.

 

„Listy do M.” od dziś możemy oglądać w kinie „Mazur”.

Komentarze
Więcej w film, Kino Mazur, kultura, Listy do M., Olecko
Antoni Maksimowicz. Kolejne nadesłane zdjęcie

Cichym bohaterem wszystkich ostatnich tekstów poświąconych stanowi wojennemu był Pan Antoni Maksimowicz. Z atencją i szacunkiem o nim (jego żonie)...

Zamknij